Luty na blogu był ubogi, jeśli chodzi o posty – a wszystko za sprawą kłopotów natury zdrowotnej, które niestety bardzo skutecznie pokrzyżowały wiele moich planów. Mam nadzieję, że marzec przyniesie tendencję wzrostową, a rozpocząć nowy miesiąc postanowiłam od wpisu filmowego – dziś utrzymanego w nieco innej formule aniżeli poprzednie teksty, które dotychczas ukazały się w ramach tej serii.
Do pięciu razy sztuka
DiCaprio do Oscara nominowany był parokrotnie i dopiero piąta – czyli tegoroczna – nominacja przyniosła mu upragnioną statuetkę. Czy kreacja w „Zjawie” rzeczywiście była tego warta – mam mieszane uczucia, bo mnie akurat film ten nie zachwycił. Zjawiskowo nudny – że tak pozwolę sobie nawiązać do tytułu. Nie mogłam się oprzeć wrażeniu, iż – uwaga, powieje złośliwością – obraz ten powstał tylko po to, by sponiewierany przez niedźwiedzia i zarośnięty niczym troglodyta Leo mógł się przeczołgać przez las przed zblazowane oblicza członków czcigodnej Akademii, którzy w przypływie łaski postanowili nagrodzić jego wysiłki lśniącą złotem figurką. Leonardo się ucieszył, świat razem z nim, ale i tak wiadomo doskonale, że to znakomity aktor. I nie potrzebuje kręcić cudów na kiju, by zachwycać widzów. Z Oscarem czy bez – i tak go kochamy.
Trup za drzwiami archiwum
Wskrzeszone „Z archiwum X” to – póki co – największe rozczarowanie serialowe tego roku. I po co to było? Nieźle rokujący pilot okazał się truchłem w zaawansowanym stadium rozkładu, z którego szybko spadła gruba warstwa przeterminowanego pudru. Masakra, nie obejrzałam nawet wszystkich odcinków – oby nie kręcono już kolejnych. W kontekście tej totalnej katastrofy coraz poważniej obawiam się zapowiadanej na przyszły rok premiery nowego sezonu „Miasteczka Twin Peaks” – nie chce mi się wierzyć, że to się uda. Nie lepiej pewne rzeczy zostawić w świętym spokoju?
„Lucyfer” – następna klapa. Pilot zwiastował niezły serial (o czym zresztą wspominałam TU), w sam raz na miły wieczór po ciężkim dniu, a wyszła z tego niezjadliwa papka dla mniej kumatej gimbazy zakochanej w „Pamiętnikach wampirów”. Oby „Wikingowie” i „Better Call Saul” nie podzielili tego losu – na razie jest dobrze i niech to trwa. Jak na szpilkach wyglądam też czwartego sezonu „House of Cards” – oczekiwania mam spore, lada dzień się okaże czy warto było nóżkami przebierać.
Polecam za to serdecznie „Upadek” z Gillian Anderson w roli głównej. Dwa sezony zleciały mi nie wiadomo kiedy, podobno szykuje się trzeci, ale w kwestii konkretnych terminów na razie cisza. Jest to historia utalentowanej inspektor Gibson, która tropi seryjnego mordercę kobiet. Robi wrażenie – sugestywna i niesamowicie wciągająca rzecz, o której nie da się przestać myśleć.
It’s only rock’n’roll, but I like it!
Największe ochy i achy zostawiłam na koniec. A przeznaczone są one dla serialu „Vinyl”, w którym paluchy maczali m. in. Martin Scorsese, Terence Winter i Mick Jagger. Przypomnę, iż Winter i Scorsese współpracowali przy kapitalnym „Zakazanym imperium” (kto tego serialu nie widział, niech koniecznie nadrobi zaległości), gdzie jedną z drugoplanowych ról zagrał Bobby Cannavale. W „Vinylu” wcielił się w głównego bohatera, Richiego Finestrę – nazwać ten wybór strzałem w dychę to zdecydowanie za mało. Ale do rzeczy. Nowy Jork, lata 70-te. Richie jest właścicielem słynnej wytwórni płytowej, która popadła w poważne tarapaty finansowe. Uratować ją może tylko intratny kontrakt albo cud. Finestra nie zamierza się poddawać i składać broni. Postanawia zawalczyć o imperium, które zbudował na swojej wielkiej pasji i miłości – muzyce.
Dla wielbicieli starego, dobrego rock’n’rolla pozycja obowiązkowa. Niesamowity klimat, ostra jazda z koksem w nosie, zero lukru, szalejące emocje, testosteron odbijający się z hukiem od ścian – a wszystko okraszone na bogato solidną nutą, niekiedy do bólu mocną i walącą w łeb brutalnością, i rozpierdalającymi na łopatki dialogami. Kurwa mać, zawsze wiedziałam, że żyję nie w tej epoce, co trzeba. Jak już raz naszprycujesz się vinylowym proszkiem, to nawet odwyk ci nie pomoże. A zresztą, i tak nie zechcesz się leczyć.