Po miesięcznej przerwie nie jest łatwo wrócić do pisania, lecz powiem Wam, że w tym czasie nic nie układało się jak powinno. Takie bywają uroki życia, które nie zawsze zachwyca. Niekiedy wyciąga pazury i pokazuje mroczne oblicze. A przy okazji zmusza człowieka do różnorakich przemyśleń. Do zatrzymania się i zastanowienia nad sobą. Tego nam w codziennym pędzie brakuje. Tak, sponsorem dzisiejszego wpisu jest hasło “na rozkminy mi się zebrało”, więc jak ktoś nie ma chęci brnąć przez me wynurzenia, niech nie czyta.
Lubimy myśleć o sobie w kategoriach superbohaterów z komiksów Marvela. Że mamy moc pozwalającą góry przenosić. Że możemy wszystko – wystarczy tylko bardzo mocno chcieć, a wszechświat zrobi co w jego w mocy, by nieba nam przychylić. Marzymy, planujemy, odhaczamy kolejne pozycje na liście celów do zrealizowania, po czym chwalimy się wszem i wobec, wykorzystując do tego media społecznościowe, jaki to fantastyczny żywot wiedziemy. Taka postawa jest dzisiaj szalenie modna – chcąc nie chcąc, w mniejszym lub większym stopniu, ulegamy ogólnej presji i odczuwamy dyskomfort, gdy nasze wspaniałe wizje strzela znienacka chuj wielki niczym słoniowa trąba. Albo gdy mamy taki dzień, że nawet przy użyciu kija bejsbolowego ciężko nas spod pierzyny wygonić, bo mały, cichy sukinkotek plączący się gdzieś pod deklem podszeptuje “daj spokój, poleż trochę”. Nie lubimy myśleć o sobie jako o istotach niedoskonałych. A jednak nimi jesteśmy – czy nam się to podoba, czy nie.
Trwonić czas – jakie to ludzkie
Nie zrozumcie mnie źle. Nie jestem przeciwniczką planowania. Nie wydaje mi się co prawda, aby rozpisywanie w kalendarzu każdej minuty dnia miało sens, ale nie posiadanie żadnego celu w życiu to przykra sprawa. Jakiś azymut obrać trzeba, aby wiedzieć, dokąd się zmierza i po co. Żeby nadać egzystencji głębię i spełniać się w niej. Bo chyba o to chodzi, nie? O niezachwiane poczucie, że jest się potrzebnym i że robi się coś pożytecznego. Nie ma niczego gorszego od głupiego trwonienia czasu. Pół biedy, jeśli jeszcze masz świadomość, iż przecieka ci on przez palce – wówczas całkiem spora jest szansa ruszyć dupsko z kanapy i poszukać odwagi, dzięki której tępą, pustą egzystencję przemienisz w wartościową rzecz. Dla mnie nie trwonienie czasu nie oznacza zasuwania 24 godziny na dobę niczym króliczek z reklamy baterii – pojmuję to jako znalezienie ścieżki, którą autentycznie będę chciała podążać z sercem przepełnionym wiarą w słuszność mych działań. Lepiej podjąć wyzwanie niż siedzieć z założonymi rękami i czekać na cud, który się nie wydarzy.
Ostanie miesiące dały mi ostro w kość. Kiedy rok temu moja koleżanka ze studiów popełniła samobójstwo, otworzył się wór Pandory. Odeszło kilka osób, które były kimś więcej niż tylko znajomymi z fejsa. To nic przyjemnego uczestniczyć w ostatnim pożegnaniu kumpla, rówieśnika, z którym nie dalej jak tydzień wcześniej siedziało się przy piwku, gadało o koncertach Metalliki i rozmaitych pierdołach. I nagle puff, człowieka nie ma. Pochorowali się moi rodzice – jedno po drugim. Wydaje mi się, że chyba każdemu kołacze się pod czaszką myśl, że przyjdzie taki moment, gdy matki i ojca zabraknie. Kolej rzeczy – wydaje nam się, że jesteśmy na to gotowi, ale to kłamstwo. Patrzysz na bliską osobę leżącą na szpitalnym łóżku i jedyne słowa, jakie z uporem maniaka powtarzasz pod nosem, to: “błagam, kurwa, wyzdrowiej”. W międzyczasie wydarzyło się drobniejsze to i owo z gatunku tych przykrych. Czy to wszystko mnie złamało? Nie, aczkolwiek solidnie sponiewierało psychicznie. Ktoś powie: “inni mają gorzej”. Cóż, trudno się nie zgodzić, niemniej: po pierwsze – żadnym pocieszeniem nie jest dla mnie i nigdy nie była cudza niedola, po drugie – nie mierzmy ludzi swoją miarą. Ja nie chodzę w twoich butach, ty nie chodzisz w moich.
Życie, odłożę cię na później
Może to zabrzmi brutalnie, lecz doły są w życiu potrzebne. Pewien mądry kolega powiedział mi: “weź to potraktuj jako znak”. Dokładnie. To jedna z tych chwil, kiedy trzeba się po prostu zatrzymać. Przestać się szarpać jak ranne zwierzę w potrzasku. Przystanąć. Uważnie rozejrzeć dookoła. Wziąć głęboki oddech. Wsłuchać się w to, co świat chce nam powiedzieć. Pozwolić dojść do głosu własnej intuicji.
Ile razy nam się zdarza, że odkładamy coś na później? Bo przecież zdążymy. Bo to jeszcze nie pora, żeby się za to zabrać. Bo brakuje nam tego lub siamtego. Czy zastanawiamy się, dlaczego szukamy wymówek? Kieruje nami strach? A może podświadomie czujemy opór, gdyż nie jest to efekt naszych szczerych chęci tylko oczekiwań otoczenia? Czemu zamiast układać klocki po swojemu wolimy cierpieć w milczeniu? Bo tak wypada? Bo chce od nas tego ktoś, kto sam nie potrafi ogarnąć własnego pierdolnika? Bo cierpienie uszlachetnia? Gówno prawda. Wykrzywia – jak rzekła mi przyjazna bratnia dusza. I ja się z nią zgadzam.
Tu i teraz
Wiem, że dzisiejszy tekst jest nieco chaotyczny i może sprawiać wrażenie niespójnego – tak mniej więcej dzieje się obecnie w mojej głowie, chociaż pomału zaczynam wygrzebywać się na prostą. Dostrzegam słońce nieśmiało przebijające się przez chmury. Myślę, że znalazłam się na życiowym zakręcie – są obszary wymagające zmian, krok po kroku zamierzam nad nimi pracować.
Żyj tu i teraz, nie odkładaj życia na później – to dla nas często banalne truizmy z lubością powtarzane przez wszelakiej maści kołczów. Przy okazji zapominamy o tym, że niejednokrotnie siła tkwi w prostocie. To proste słowa, lecz ich moc uderza nas w trudnych sytuacjach, kiedy patrzymy, jak ukochana osoba niedomaga i męczy się, jak ktoś, kogo lubimy i cenimy, z dnia na dzień z czasu teraźniejszego przechodzi w czas przeszły. Dociera wówczas do nas, że posiadamy ściśle określony termin ważności, a później znaczy nigdy. I że najzwyczajniej może nam tego cholernego czasu zabraknąć. Tik tak, tik tak. Cisza. Kurtyna w dół.