Jest muzyka, która zapada człowiekowi tak głęboko w serce, że staje się na zawsze jego nierozerwalną częścią. Jest jak złodziej kradnący duszę. Obezwładniająca, poruszająca najczulsze struny, sącząca się do umysłu strużką uzależniającej trucizny. Jest niczym narkotyk, bez którego nie sposób żyć. Powietrzem, którego łaknie się wciąż więcej i więcej. Rozprzestrzenia się po ciele jak nieuleczalna choroba, infekuje komórki, miesza się z krwią. Krąży w żyłach, pulsuje pod czaszką, nie pozwala o sobie zapomnieć.
The Cure to jedna z moich największych miłości muzycznych. Różnie się te nasze wspólne losy układały. Jak to w związkach bywa – droga pełna wzlotów i upadków, żarliwych uniesień, słów czule szeptanych do ucha, a innym razem chłodu, kłótni i trudnego do zniesienia milczenia, gdy obie strony udają, że taki dystans im odpowiada, choć w rzeczywistości tęsknota zżera je niczym rdza.
Spędzenie niemalże trzech godzin w towarzystwie tej pięknej i kapryśnej kochanki było jak plaster miodu na skołatane ostatnimi czasy nerwy. W pewnym momencie ze wzruszenia dosłownie na płacz mi się zebrało, bo nie mogłam uwierzyć, że to dzieje się naprawdę. Że słucham The Cure na żywo. Że na własne oczy widzę Roberta Smitha stojącego przy mikrofonie i przejmującym głosem opowiadającego o miłości, samotności, lękach, frustracjach, bólu. Że widzę Simona Gallupa, mojego ukochanego basistę, z wściekle żółtą gitarą pomykającego po scenie z taką energią, jakby miał ze dwadzieścia lat, a nie prawie sześćdziesiątkę na karku.
To był fantastyczny wieczór. Gdy dobiegł końca, odczuwałam potworny niedosyt, bo przecież tyle jeszcze rzeczy chciałam usłyszeć. Nie było „Błoodflowers”, „To Wish Impossible Things”, „If Only Tonight We Could Sleep”, nie było „The Same Deep Water as You”, „Prayers for Rain”… Trudno, choć nie ukrywam, że po stokroć wolę tę mroczniejszą stronę twórczości The Cure. Mam jednak świadomość tego, że wybranie utworów na zaledwie trzygodzinny koncert z tak bogatego dorobku to nie lada wyzwanie, dlatego też jestem wdzięczna za takie, a nie inne zestawienie. Rozpoczęli od „Plainsong”, potem poleciały dwa kolejne kawałki z „Disintegration” – „Pictures of You” (absolutnie uwielbiam intro w tym utworze!) i „Closedown” (w sumie zagrali sporą część „Disintegration”). Przy „A Forest” miałam ciary na plecach, przymknęłam powieki i odleciałam, czując się totalnie jak na haju. Podobnie jak przy „From the Edge of the Deep Green Sea” i „The Last Day of Summer”. „Burn” przypomniało mi, że chyba najwyższa pora odświeżyć sobie pamięć i po raz nie wiem już który obejrzeć „Kruka”. Gdy rozbrzmiało „The Lovecats”, morda sama ułożyła mi się w banana. „Lullaby” napawa mnie trwogą odkąd po raz pierwszy ją usłyszałam – nic się do dziś nie zmieniło, bo to przecież nie jest zwyczajna kołysanka… A to jak brzmi bas w „Fascination Street” to po prostu bajka, wsłuchując się w rytm wprawnie nadawany przez Simona, rozpadałam się na drobne kawałki. Nie zabrakło też nowego utworu „It Can Never Be the Same” – cóż, wypada tylko czekać na płytę.
Lata płyną, a miłość do The Cure nie przemija. Staje się pełniejsza i coraz bardziej dojrzała. Muzycy są w świetnej formie, pomimo rozmaitych perturbacji i problemów ze zdrowiem. Robert brzmi wybornie, a przed artystycznym kunsztem całej załogi głęboko chylę czoła.
„Patrzymy jak słońce wznosi się
Znad krawędzi głębokiego, zielonego morza
I ona słucha z głową w płomieniach
Jakby chciała we mnie uwierzyć
Więc próbuję
Unieś ręce do nieba
Poddaj się
Pamiętaj
Będziemy tu już zawsze
I nigdy się nie rozstaniemy”
– From the Edge of the Deep Green Sea –
Malunki ilustrujące tekst są mojego autorstwa. Pochodzą jeszcze z przedpotopowych czasów, gdy całkiem sporo rysowałam. Mistrzostwo to nie jest, ale uznałam, że i tak są lepszą opcją niż wrzucenie fotek prezentujących plamy światła błyskającego ze sceny.