Dziś znowu jest ten dzień. Dziesiąty dzień miesiąca. Dwunasty z kolei. Upływa rok od chwili, gdy straciłam jedną z najważniejszych osób w moim życiu. Podła jest świadomość, że już nigdy nie napijemy się razem kawy. Nie powłóczymy się po lesie. Nie porozmawiamy o obrazach, które z taką pasją malował. Nie pokłócimy się ani o jakąś pierdołę, ani o ważną sprawę. Niczym nie da się wypełnić pustki, która zostaje w człowieku po odejściu kogoś, kogo się kochało. Kocha się nadal, ale już inaczej. Dokuczają wszystkie miejsca i wszystkie rzeczy, które przywołują wspomnienia. Dziś mija rok od śmierci mojego Taty.
Gdy masz całkowitą świadomość tego, że sytuacja jest beznadziejna, gdy nie ma choćby wątłego światełka dającego nadzieję, czekanie na telefon jest czymś tak potwornym, że trudno to opisać słowami. A kiedy w końcu dzwoni i słyszysz to, czego od wielu godzin się spodziewasz, nie wiesz, co tak naprawdę czujesz. Ulgę, że już po wszystkim? Rozpacz? Złość? Gniew? Bezsilność? To jest jak uderzenie w głowę czymś ciężkim i tępym. Zastygasz w bezruchu, po policzkach płyną łzy, lecz siła uderzenia jeszcze nie ścięła cię z nóg. Zetnie dopiero za jakiś czas.
Gdy w święta kłuje mnie w oczy puste miejsce przy stole. Gdy widzę smutek malujący się na twarzy Mamy szykującej kwiaty na grób. Gdy budzę się w nocy, wciskam policzki w poduszkę i wyję, bo dobija mnie to, że nic nie mogłam zrobić. Gdy patrzę na wiszące na ścianach obrazy, które wyszły spod Jego ręki, i nie jestem w stanie ich sfotografować. Gdy po każdej wizycie na cmentarzu potrzebuję paru dni, by się poskładać, bo mam pod czaszką kompletny mętlik i bajzel. Gdy sięgam po telefon i po chwili go odkładam, gdyż dociera do mnie, że wykasowałam Jego numer, żeby przypadkiem go nie wybrać i nie poryczeć się jak głupia. Gdy siedząc sama w mieszkaniu rodziców i czekając na Mamę, czuję Jego obecność.
Gdy na usta ciśnie się tylko jedno słowo: BRAK.