Na dobry początek ostatniego listopadowego weekendu przygotowałam dla Was kolejną opowiastkę z serii „Mocne Polaków rozmowy” – cyklu, który stworzyłam już jakiś czas temu i który do tej pory leżakował w przysłowiowej szufladzie, cierpliwie czekając na dzień, kiedy łaskawie zechcę ujawnić go światu. To już trzecia jego odsłona na blogu – obiecuję, że będzie ich więcej. Na okoliczność niniejszej publikacji znowu niczym mantrę powtarzam, że historyjki te nie są żadną autobiografią, a jedynie wypadkową różnych obserwacji i mojej wyobraźni. Tak więc proszę nie doszukiwać się tu nie wiadomo czego. Dziś zapraszam Was na kawę.
KAWA
Kawa nigdy nie może być za mocna.
– Pójdziemy na kawę? – jego głos w słuchawce brzmiał jak zwykle ciepło i sympatycznie.
Miętosiłam pomiędzy palcami dopalającego się papierosa i przyglądając się iskrzącemu pomarańczowymi drobinkami koniuszkowi, przez kilka sekund myślałam nad odpowiedzią. To znaczy wiedziałam, co odpowiem, ale niech ten tam po drugiej stronie sobie przypadkiem nie umai, że jeden jego telefon podziała na mnie niczym „Pikuś, aport!”.
– A wiesz, to samo mi po głowie chodziło.
– Znaczy się tak?
A jak głupku sądzisz? Nie, no oczywiście, że nie, bo jak kobieta mówi „tak”, to ma na myśli „nie”. Z komórką przytkniętą do ucha pokonuję odległość pomiędzy balkonem a kuchennym oknem. Bo ja tak mam, że muszę chodzić, gdy rozmawiam przez telefon. Okno-balkon, balkon-okno.
– No tak.
Rozejrzałam się po kuchni w poszukiwaniu świeżej paczki papierosów, ale najwidoczniej była poza zasięgiem mojego wzroku. Okno-balkon.
– Żesz kurwa! Auć! – doleciało z drugiej strony i zabrzmiało strasznie.
– A tobie co?
Papierosy, jak się okazało, leżały na parapecie w pokoju. Wcisnęłam telefon pomiędzy policzek a ramię, usiłując jednocześnie rozpakować z folii tekturowe pudełeczko. Operacja przerosła moje manualne zdolności, ponieważ komórka z hukiem runęła na podłogę. Kocha – to poczeka. Jak lubi – poczeka. I jak mu się tej kawy chce – to w sumie też poczeka.
Tam gdzie zawsze
Skomplikowana czynność mająca na celu dostanie się do zawartości pudełeczka zakończyła się pełnym sukcesem. Podniosłam aparat.
– Mówiłeś coś? Bo telefon mi wypadł.
– To również zdolna jesteś, zapalniczką się poparzyłem.
Zarechotałam idiotycznie i zaciągnęłam się. Okno-balkon. Balkon-okno.
– Dobra, nieważne – rzuciłam niedbale.
– Nieważne?! Poparzyłem się! I to jest nieważne?!
Tak, tak, podrocz się ze mną. Lubię, gdy się droczysz.
– Zrób sobie okład i nie jęcz.
– Ej, bo focha strzelę.
– A proszę cię bardzo, strzelaj sobie.
Dłuższa cisza. Odgłos dymu nikotynowego uwalnianego z płuc.
– Już?
– Już.
– Straszny foch. Cała się trzęsę.
– Potrzęsiesz się przy kawie. Tam gdzie zawsze?
Balkon-okno.
– No.
– Za godzinę?
– No.
– No to papatki. Ale bardziej rozmowna będziesz?
– No.
Dobrze, głupia cipko, przestań się telepać. Tak, podskocz sobie z radości, tylko przypadkiem głowy o coś nie rozwal, albowiem talent do tego masz niebywały. Wylyzuj. Jesteście tylko kumplami. K-U-M-P-L-A-M-I. Przeliterowałaś? Fantastycznie zatem. Jazda do łazienki. On i tak nie będzie punktualny. Wie, że znowu się spóźnisz. Luz, wrzuć na luz. W porządku, mała niewinna pięćdziesiątka nie zawadzi. Jedna! Słyszysz?! Jedna! Durna dzieweczko…
Hipokryci w dzisiejszym świecie
Czekał. Jak zwykle. Tam gdzie zawsze. A ja spóźniona. Jak zwykle. Palił papierosa, a na stoliku stały dwie filiżanki z kawą. Na mój talerzyk przełożył swoje kostki cukru, lecz zabrał moją śmietankę. Bo ja słodzę do bólu, ale żadnych zabielaczy. On nie słodzi, ale właściwie to mógłby już fusy mlekiem zalewać. Dobrze, przynajmniej sobie nawzajem niczego nie podpieprzamy. Wstał i na powitanie cmoknął mnie w policzek. Tuś mi bratku, już żeś piwo wyżłopał! Zaczęłam się zastanawiać czy zeżarłam dostatecznie dużo pasty do zębów i czy jedno opakowanie tik-taków o smaku egzotic citrus wystarczyło, żeby zabić zapach wódki. Powiesiłam kurtkę na oparciu krzesła. Rozsiadłam się wygodnie, czując cały czas na swoim ciele jego lustrujący owo ciało wzrok. A napatrz się! Natychmiast zapaliłam papierosa, pociągnęłam łyk kawy – parząc się oczywiście w język – i wbiłam bezczelne spojrzenie w jego twarz. Wytrzymał.
– Jak kawa? – nie, no normalnie zero złośliwości w jego głosie.
– Bardzo smaczna.
Ohydna, doskonale wiesz, że jest ohydna, nie rozumiem, dlaczego katujemy się tym świństwem w knajpie, skoro jego picie wychodzi nam najlepiej w zdecydowanie innych okolicznościach przyrody. Ale niech będzie. K-A-W-A. My chodzimy na K-A-W-Ę.
– Co tam słychać? Wieki cię nie widziałem – uśmiecha się.
Lubię obserwować powstające wówczas w jego policzkach zawadiackie dołeczki. Nie widziałeś, bo i widzieć nie chciałeś. Unikanie mnie wychodzi ci rewelacyjnie. Facet, oscarowa rola! Wygląda uroczo. Zawsze, kiedy chcę się na niego śmiertelnie obrazić, on ma czelność wyglądać uroczo. Albo jednym mailem zupełnie rozkłada mnie na łopatki i całe te obrażanie momentalnie idzie w krzaki robić to, co króliczki lubią najbardziej.
– A daj spokój, tyle roboty, że nie wyrabiam na zakrętach.
W tym miejscu nastąpił teatralny gest zatytułowany „o boshe, jakie ciężkie mam życie” polegający na delikatnym machnięciu dłonią – coś takiego, jak się natrętną muchę od nosa odpędza. Brzdęk filiżanki, kawa wyłożona na ławę i soczysta niczym mocno dojrzałe kiwi krzywa płynąca z moich ust.
Oj weź, bo się zarumienię
Od razu rzucił się na ratunek, strącając łokciem popielniczkę. Załoskotała głucho i posępnie, ale się nie zbiła. Tylko wszystkie niedopałki znalazły się na podłodze. Przybiegła natychmiast pani z obsługi i potrząsając blond lokami wyświergotała ślicznie, że nic się nie stało i ona zaraz posprząta. Po chwili wróciła ze zmiotką i z wdziękiem ogarnęła małe pobojowisko na posadzce. Bezmyślnie gapiłam się na jej tyłek. On zezował jej w dekolt. Za parę minut pojawiła się przede mną nowa porcja kawy. Ze złością popatrzyłam na swoje spodnie – miały doprawdy uroczy, ciemnobrązowy deseń.
– Chcesz moją śmietankę? – zapytałam, odpalając papierosa.
– A dasz? – hollywoodzki uśmiech numer pięć.
– Tobie? Zawsze, mój drogi.
– Mogę wziąć?
– Bierz. Nie krępuj się.
Jego dłoń powędrowała w kierunku dwóch małych pojemniczków i przypadkowo zahaczyła o moją dłoń wędrującą akurat dokładnie w tym samym czasie w kierunku popielniczki z dojrzałym do strzepnięcia papierosem. Ależ przepraszam, nie zauważyłem!
– To mówisz, że roboty tyle? – kolejny papieros, kolejne pięć minut odliczone z życiorysu.
– Człowieku, nie wiem dosłownie, w co ręce wsadzić.
To znaczy wiem, ale nie wsadzę. Ty wiesz, że ja wiem i też byś chciał, żebym wsadziła. Lecz nikt nikomu niczego wsadzać nie będzie. Pijemy podłą kawę i jest pięknie. Oboje promieniejemy z tego powodu szczęściem.
– To tak jak u mnie. Miło cię widzieć. Jak zawsze.
Nie, proszę, nie! Na pewno zauważył rumieniec podstępnie wypełzający na me lico. Jasne, że zauważył! A sam nie lepszy! Tylko że jemu w takich sytuacjach uszy robią się czerwone.
– Ciebie również. Sam widzisz, jak to z czasem jest…
– Masakra.
A żebyś wiedział, że masakra, bo jeszcze chwila, a udławię się tą kawą. Jest gorzej niż tragiczna. Stary, nie lepiej by było ćwiknąć jak cywilizowani ludzie po kilka browarów? Nie, zapomniałam, MY nie możemy. Bo MY przecież chodzimy na K-A-W-Ę! Sprytnie spostrzegam, że współczynnik irytacji zaczyna niebezpiecznie rosnąć. Po obu stronach.
– Jak twoje wielkie remontowe plany?
Spojrzenie posłane spode łba.
– Dziewczyno, proszę cię, nawet mi nie wspominaj…
– Co tym razem?
– Braciszek rozwalił samochód, więc jako kochający brat pożyczyłem mu kasę, ojca trójki dzieci bez auta nie zostawię.
– Ależ ty miłościwy jesteś.
– Nie drwij.
– Nie drwię. Gdzież bym śmiała drwić z ciebie.
– Weź przestań.
– Nie wezmę.
– Nie weźmiesz?
– Nie wezmę.
– Nawet dobremu koledze nie weźmiesz?
Chcę stąd uciec
Krótka przerwa na konsternację. Zajął się pustymi pojemniczkami po śmietance. Starannie oddzielił pazłotka od plastiku, każde pazłotko zwinął misternie w rulonik, zaś każdy plastik pieczołowicie wyczyścił z resztek zawartości spoczywającą przy filiżance serwetką. Ja dwadzieścia siedem razy – liczyłam – zamieszałam łyżeczką zimą już kawę, po czym sięgnęłam po kolejnego papierosa. Szło nam całkiem nieźle. Ręce trzęsły mi się tak, że nie mogłam utrzymać w ryzach zapalniczki. On zajął się układaniem ruloników w kwiatowy wzorek, ale kątem oka obserwował moje coraz to bardziej rozpaczliwe zmagania z małym, cholernym prostokącikiem w kolorze bliżej nieokreślonym przedstawiającym mocno roznegliżowaną niewiastę, której napompowane silikony podchodziły pod samą brodę. W końcu wyciągnął z kieszeni zapałki. Buchnął przyjemny płomyczek. Podniósł się i nachylił, żeby przypalić mi papierosa. Znajomy brzdęk. Filiżanka spadła ze stolika i roztrzaskała się w drobny mak, zaś jej zawartość wylądowała na jego spodniach. I to jak na ironię losu w TYM miejscu. Sekundę później pojawiła się Blond Loczek, od razu w pełnej gotowości bojowej, bo ze zmiotką. Stał jak idiota i uśmiechał się przepraszająco. Poczułam, że dopada mnie głupawka, ale mocno zacisnęłam zęby. Sięgnęłam po zapałki i ryzykując oparzenia trzeciego stopnia, przypaliłam sobie papierosa.
– Coś państwu podać? – zapytała uprzejmie Loczek.
– Może jeszcze po kawie? – odparł nieśmiało i usiadł, jego uszy płonęły żywcem.
W milczeniu czekaliśmy na kolejną dostawę kawy. Wymiana cukru i śmietanki. Nie mogłam wytrzymać. Odwróciłam się, że niby czegoś w kurtce szukam. Niewiele brakowało, a udusiłabym się ze śmiechu. Głęboki wdech, weź bardzo głęboki wdech. O tak, wdech-wydech-wdech-wydech. Już lepiej. Policz do dziesięciu. Tylko na litość boską się nie zesraj.
– Masz jakieś plany na weekend?
Próba zmiany tematu. Racja, ratujmy, co się da, nie wiem chłopie, jak ty to wytrzymujesz.
– Mój drogi, do weekendu dużo czasu. Nie mam pojęcia.
– No ja też.
Współczynnik obustronnej irytacji osiągnął właśnie najwyższą z możliwych wartość. Mam dość.
– Masz ochotę coś zjeść?
– Właściwie to tak.
Celuję wzrokiem prosto w jego twarz. Podejmuje wyzwanie. Mimiczne zmarszczki wesoło tańczą wokół kącików jego ust, a w oczach pojawia się znajoma, niebezpieczna błyskawica. Stanowczo żądam jej natychmiastowego zniknięcia!
– W słuch się zamieniam.
Już gorzej być nie może.
– Zjadłabym rurkę z kremem.
– Dużą?
– Niekoniecznie. Byle dobrze leżała w dłoni, bo wiesz, to niewygodne jeść za dużą rurkę, bo krem z niej wycieka. A potem zjadłabym banana. I lody.
– Idziemy do domu?
– Tak, myślę, że czas najwyższy się pożegnać.
Mówię ci że
Weekend. Słodkie nieróbstwo i nuda taka, że z nóg ścina. Okno-balkon. Balkon-okno. Papieros za papierosem. Niech już będzie poniedziałek. Dzwoni telefon. Patrzę na wyświetlacz. Odebrać czy nie odebrać? Okno-balkon. Za dużo myślę. Ale wybacz, szlag mnie trafi, jeśli usłyszę COKOLWIEK na temat K-A-W-Y. Mam w dupie K-A-W-Ę. Więc jeżeli dzwonisz po to, żeby zaprosić mnie na K-A-W-Ę, to nie ręczę za siebie i dzwonisz na własną odpowiedzialność! A żeby ci ta hipokryzja kołkiem w gardle stanęła! Nie, nie kołkiem! Ziarenkiem! Całą toną pieprzonych ziarenek zbieranych w znoju i pocie czoła przez kolumbijskie bambinos, abyś ty mógł delektować się smakiem K-A-W-Y! Delektuj się nim do usranej śmierci, ale mnie w to nie mieszaj! Nie będę pić K-A-W-Y! K-A-W-I-E mówię zdecydowane, wyraźne NIE! Po stokroć NIE!!!
– Pójdziemy na piwo?
10 lat później
Po wielu latach milczenia i przeżywania wewnętrznych dramatów postanowiłam zdobyć się na odwagę i zadzwonić.
– Cześć, dawno się nie słyszeliśmy. Może miałbyś ochotę wyskoczyć na kawę?
– Kawę? Przepraszam, a kto mówi?
Tekst się podobał? Jeśli tak, to bardzo mi miło – puśćcie go dalej. I przypomnijcie sobie dwie poprzednie historyjki z cyklu „Mocne Polaków rozmowy”: „Rzecz o wyprawie krzyżowej – czyli o rodzinnych zakupach” (KLIK) oraz „Rzecz o kobietach i zakupach w second handach” (KLIK).