Dziś pragnę zaprezentować Wam kilka nowych magnesów na lodówkę, które wykonałam w ostatnim czasie. Bardzo lubię tego typu drobiazgi – to przyjemne dla oka ozdoby, które niejednokrotnie przywołują miłe wspomnienia, np. z podróży. Myślę o zupełnie nowych wzorach i zastosowaniu innych technik, ale co z tego wyjdzie – to się jeszcze okaże.
Przyznam Wam szczerze, że odkąd odpuściłam sobie pogoń za statystykami na blogu i Instagramie, odzyskałam chęć i do pisania, i do focenia. Nie czuję żadnej presji. Nie interesuję się cyferkami i mam w głębokim poważaniu, które dni i godziny są najlepsze na publikacje. Nie zarzekam się, że nigdy nie wrócę do takich analiz, ale na razie dobrze mi tak, jak jest i tego zamierzam się trzymać. Pomyślałam, że od czasu do czasu podrzucę Wam garść propozycji kont instagramowych, które motywują mnie do częstszego sięgania po aparat. Dziś pierwsza porcja.
„Marianne” to jedno z moich dwóch najnowszych odkryć serialowych (o tym drugim będzie oddzielny wpis). Scrollowałam stronę Netflixa w poszukiwaniu czegoś nowego do obejrzenia i tak właśnie trafiłam na francuską produkcję, o której jakimś cudem jest cicho. Trochę netflixowej polityki nie rozumiem – mają sporo naprawdę dobrych seriali, których części w ogóle nie promują. Myślę, że historii opowiedzianej w „Marianne” nie powstydziłby się sam Stephen King, więc tym bardziej szkoda, iż nie dostała ona takiego rozgłosu, na jaki zasługuje.
Słabość do ciekawych zdjęć miałam od zawsze. Gdybym mogła sobie na to pozwolić, każdego dnia spędzałabym wiele godzin na oglądaniu różnych kadrów (nie bez powodu z portali społecznościowych najbardziej odpowiadają mi Instagram i Pinterest). W szkole średniej do granic wytrzymałości eksploatowałam swój pierwszy aparat – zwykły automat na kliszę zwany potocznie idiotenkamerą. Nigdy jednak nie myślałam o tym, aby fotografią zainteresować się na poważnie. Zmiany w podejściu do tego tematu następowały powoli i opornie. Nadal nie uważam siebie za wielką pasjonatkę (a już na pewno za żadną znawczynię), ale od jakiegoś czasu – w zasadzie to od niezbyt dawna – fotografia wciąga mnie coraz bardziej. Co z tego wyniknie? Nie mam pojęcia, lecz i Was chciałbym zachęcić do częstszego sięgania po aparat.
Starość we współczesnym świecie jest passé. Jest pomarszczona, niedołężna, naznaczona chorobami i śmiercią. Nijak się ma do panoszącego się wszem i wobec kultu młodości, która przecież bezpowrotnie przemija. Fakt, iż czas upływa, jest absolutnie niepodważalny i niekiedy naprawdę ciężko się z nim pogodzić. Bywa, że myślę sobie, iż chciałabym mieć dwadzieścia parę lat, ale z tą świadomością i bagażem doświadczeń, jakie posiadam teraz – no ale ni chuja, tak się nie da. Niespełna dwa tygodnie temu ukończyłam 43 level mojego życia i chociaż do miana seniorki jeszcze mi w ciul daleko, to na wiele rzeczy patrzę już zupełnie inaczej aniżeli 10 czy 15 lat temu. Inny mam też stosunek do starości.
Jakiś czas temu zabrałam się za malowanie nowych zakładek, ale dopiero teraz wzięłam się za ich wykończenie. Parę sztuk wciąż cierpliwie czeka na swoją kolej i myślę, że niedługo pojawią się w Sztukotekowym Sklepiku. Jesień i zima to idealna pora na nadrabianie czytelniczych zaległości (nie wiem, jak Wy, lecz ja mam ich sporo), więc i solidna zakładka do książki z pewnością okaże się bardzo przydatna.
Nie idź na „Jokera”, jeśli spodziewasz się filmu akcji z pościgami i mordobiciami w tle. Nie idź na „Jokera”, jeśli chcesz zobaczyć, jak Joker i Batman ganiają się po Gotham City, rozpieprzając przy tym efektownie pół miasta. Nie idź na „Jokera”, jeśli liczysz na dwie godziny lekkiej i niewymagającej zbytniego wysilania szarych komórek rozrywki. Nie idź na „Jokera”, jeśli chcesz się pośmiać. Bo „Joker” nie jest filmem, po którym będzie ci do śmiechu.
Charakterystycznymi cechami współczesnego homo sapiens są tyłek przyrośnięty do krzesła przed komputerem i przyspawany do dłoni smartfon, tzw. zroślak. Możemy sobie mówić, co chcemy, ale prawda jest taka, że media społecznościowe z Facebookiem na czele stały się ważną częścią naszej rzeczywistości. Nie znam osoby, której nie zdarzyło się przewalić trochę czasu na scrollowanie stron w internecie i oglądanie głupot na YouTubie. Bez bicia przyznaję, że żadnym wyjątkiem tu nie jestem, a głównym powodem, dla którego zwykłą komórkę zamieniłam na nieco sprytniejszy model, była chęć łączenia się ze światem za pośrednictwem Instagramu.
Sezon na figi trwa w najlepsze. Staram się korzystać z niego, ile wlezie, gdyż trwa niestety dość krótko. Na jedne z moich ulubionych owoców czekam z niecierpliwością przez cały rok – suszone figi nie umywają się w smaku do świeżych, choć i nimi od czasu do czasu nie pogardzę. Sporo osób nie wie, jak jeść figi, dlatego rezygnuje z ich zakupu. Tymczasem warto zaprzyjaźnić się z tymi owocami o gruszkowatym kształcie skrywającymi pod fioletową skórką boską słodycz. Najchętniej wcinam je na surowo, ale bardzo dobrze smakują też na ciepło, np. w tartach.
Lato to świetna pora na nadrabianie zaległości czytelniczych. Nie wiem, jak u Was, ale u mnie nazbierało się ich całkiem sporo. Jeśli lubicie powieści obyczajowe lżejszego kalibru, to pozwolę sobie zaproponować Wam „Dom na Klifie” autorstwa Michelle Gable. Właśnie skończyłam czytać i chciałabym podzielić się swoimi refleksjami.
Lubię sobie trochę popstrykać, sprawia mi to sporo radości. Koty są bardzo wdzięcznymi, choć wymagającymi, obiektami do fotografowania – moje już zdążyły przywyknąć do obiektywu, ale nie zawsze chce im się współpracować. Cóż, taka kocia natura. Ostatnio przygotowywałam zdjęcia do wywołania – przy okazji narodziło się kilka pomysłów na wykorzystanie kocich fotek (a w przyszłości również i innych). Tak oto powstały magnesy na lodówkę – tym razem w wersji fotomagnesów.
Lubię otaczać się ludźmi, którzy wnoszą coś konstruktywnego do mojego życia. Inspirują, zarażają pozytywną energią, nie podcinają skrzydeł, nie oceniają – wiedzą, jak być dla siebie dobrym i że szczęście to stan umysłu. Rozumieją to, ponieważ systematycznie dbają o swój rozwój, poszerzają horyzonty i mają odwagę mierzyć się z własnymi demonami. Spotkania z takimi osobami dodają mi skrzydeł i sprawiają, że spoglądam na siebie bardziej łaskawym okiem.
Jakie pamiątki najchętniej przywozicie z bliższych i dalszych podróży? U mnie niezmiennie są to magnesy na lodówkę. Mam do nich ogromną słabość – pewnie dlatego tak bardzo lubię je robić. Ostatnimi czasy wzięłam na przysłowiową tapetę znane obrazy – i tak oto powstało sześć nowych propozycji magnesowych. Dzieła sztuki wzbudzają we mnie mnóstwo emocji – z tego względu staram się mieć z nimi stały kontakt, choćby pośredni, w postaci książek czy zdjęć wyszukanych w internecie. A z racji na charakter dzisiejszego wpisu, nie pozostaje mi już nic innego, jak zaprosić Was do obejrzenia zdjęć.
Na przestrzeni ostatnich dwóch lat w moim życiu wydarzyło się sporo hardkorowych rzeczy, które co prawda w większości przypadków dotyczyły mnie pośrednio, ale jednak uderzyły w bezpośredni sposób. I to mocno. Nagromadzony przez ten czas stres w końcu się skumulował i dał mi ostro popalić. Dotarło do mnie, że mam chaos w głowie, choć wydawało mi się, że wiem, jak zapanować nad stresem.
Nie wiem, jak jest z facetami, ale kobiety co i rusz zastanawiają się, jak stać się szczęśliwym człowiekiem. Problemy i wątpliwości nie biorą się znikąd. Funkcjonujemy pod obstrzałem społecznych oczekiwań i od małego się nam wpaja, że rolą kobiety jest służyć i zaspokajać cudze potrzeby – mamy być miłe, uśmiechnięte, ogarniające wszystko od A do Z, a przy tym fit i seksowne. W naszej kulturze, która aż do wyrzygu jest przesiąknięta patriarchalnymi ideologiami, kobietom wcale nie jest łatwo postępować wedle ich własnych zasad – zwłaszcza że często same utrudniamy sobie sprawę poprzez wytykanie innym kobietom ich niedoskonałości i odstępstw od powszechnie przyjętych norm.
W dzisiejszym wpisie chciałabym zaprezentować Wam magnesy na lodówkę, które ostatnio poczyniłam. Dominują kocie motywy, co akurat nie jest dla mnie czymś zaskakującym. Tym razem nie pokusiłam się o autorskie bohomazy – jakoś pomysłów i weny nieco zabrakło, ale cóż, nie da się być mega kreatywną non stop. Skorzystałam za to z dobrodziejstwa chusteczek – stary, poczciwy decoupage jest dobry na wszystko.
Lista rzeczy, których nie lubię, jest długa. Znajduje się na niej m.in. robienie ludzi w konia – czyli coś, z czym w dzisiejszych czasach mamy nagminnie do czynienia, również w obszarze motywacyjnym. Chyba większość z nas od czasu do czasu zastanawia się, jak ogarnąć życie. Nie uważam, aby w tego typu rozkminach było coś złego – zadawanie sobie pytań i szukanie odpowiedzi może pomóc w posprzątaniu bałaganu w głowie i znalezieniu właściwych ścieżek. Warto jednak zachować ostrożność i uważać na pułapki w postaci haseł motywacyjnych, które w nadmiernych ilościach przynoszą więcej szkody niż pożytku.
Dawno już nie prezentowałam na blogu niczego z serii „do jedzenia” – głównie dlatego, że przygotowanie potrawy na potrzeby wpisu to czasochłonne zajęcie. Ubolewam nad tym, że doba nie chce się w magiczny sposób rozciągnąć – nie zawsze jestem w stanie robić wszystko to, co bym chciała. Ale nie o tym miało być, tylko o batatach. Uwielbiam je! Ostatnio mam na nie fazę, w związku z czym dość często goszczą w mojej kuchni. Są nie tylko pyszne i pożywne, ale też należą do tych warzyw, które można przyrządzać na wiele sposobów. Przepis na faszerowane bataty w wersji zapiekanej, który dziś przedstawiam, nie należy do kategorii „szybkie dania” – oprócz podanych składników przyda się także solidna szczypta cierpliwości.
Tworzenie różnych fajnych rzeczy sprawia mi ogromną przyjemność. Wymyślanie nowych wzorów zakładek do książek także – dzisiaj chciałabym Wam zaprezentować kilka świeżych propozycji. Proces ich powstawania jest dość czasochłonny – zwłaszcza że robię je od podstaw, włącznie z wycięciem bazy. Miło jest jednak patrzeć, jak niepozorne kartoniki nabierają kolorów i pojawiają się na nich wymyślone przeze mnie postacie. Tyle tytułem wstępu – obejrzyjcie zdjęcia. Widać na nich kolejno przód i tył każdej z czterech zakładek.
Współczesny świat wywiera na nas ogromną presję, abyśmy codziennie robili coś niezwykłego i ekscytującego, bo tylko wtedy będziemy postrzegani jako interesujący i wartościowi ludzie. Piękne, najczęściej mocno wyretuszowane i wyidealizowane obrazki, którymi non stop karmią nas media społecznościowe, utwierdzają bardzo wielu ludzi w przekonaniu, że wiodą nudne życie. Myślę, że chyba każdego z nas chociaż raz dopadły takie myśli. Rutyna nie jest modna i przypisuje się jej wszystko, co złe – lecz czy słusznie?
Zawsze miałam ogromną słabość do wszelakiego rodzaju notesów, zeszytów i terminarzy. Odkąd pamiętam – i do dziś mi nie przeszło. Cieszę się, że posiadam umiejętności, dzięki którym sama mogę ozdabiać takie przedmioty, wymyślać wzory i kompozycje etc. Wypracowałam sobie swój styl – wiem, jakie techniki mi leżą, a które są totalnie nie moje. W rękodziele znajduję ukojenie – to niejedna z niewielu rzeczy, które są w stanie sprawić, że całkowicie zapominam o szarej rzeczywistości i problemach, a tych mi niestety nie ubywa.
„Ostre przedmioty” to obejrzany ostatnio przeze mnie serial HBO. Postanowiłam podzielić się z Wami refleksjami na jego temat, ponieważ wrażenia są jak najbardziej na plus. Od razu zaznaczam, że nie czytałam książki, na której motywach został nakręcony – zwolennicy papierowej lektury mają podzielone zdania na temat tej produkcji. Ich prawo. Najlepiej obejrzeć i samemu sobie opinię wyrobić, po powieść też można sięgnąć – wedle uznania oczywiście, bo przymusu przecież nie ma. Nie wykluczam zapoznania się w przyszłości z literackim pierwowzorem, a póki co skupię się na serialu.
Seks i morderstwa to tematy od dawna wzbudzające ogromne zainteresowanie – zwłaszcza że bardzo często są ze sobą bezpośrednio powiązane. Skrupulatnie korzystają z tego m.in. twórcy seriali, licząc na to, iż uda im się przyciągnąć przed telewizory i ekrany komputerów tłumy żądnych mocnych wrażeń widzów. Jeśli zastanawiacie się, co obejrzeć na Netflixie, to mam dla Was dwie propozycje: „Sex Education” i „Rozmowy z mordercą: Taśmy Teda Bundy’ego”.
Od stuleci kobiety są programowane na zaspokajanie cudzych potrzeb. Mają być pomocne i niekonfliktowe, a do tego miłe, wytrzebione z egoizmu i zawsze uśmiechnięte. Spełnione w roli żon i matek – tzw. strażniczek domowego ogniska. Takie wyobrażenie funkcjonuje niestety do dziś i prędko się nie zmieni. Niestety, bo jest bardzo krzywdzące i wbija zbyt wiele kobiet w koszmarne poczucie winy i powoduje potworne wyrzuty sumienia. Ale czy na taki stan rzeczy naprawdę trzeba się godzić?
Jakiś czas temu na jednym z pseudoinformacyjnych portali internetowych rzucił mi się w oczy tytuł newsa dotyczącego Joanny Kulig. Tekst nie traktował o jej aktorskich dokonaniach, ale odnosił się do wyglądu – a uściślając, do biustu. Doszczętnie skrytykowano kreację pani Joanny uwydatniającą duże piersi – kompletnie nie zważając na to, że aktorka jest w bardzo zaawansowanej ciąży oraz że sposób ubierania się jest prywatną sprawą każdego człowieka. W przesiąkniętych zwykłym chamstwem komentarzach „doradzano”, aby „dać tej cycatej babie stylistę”.
Mam niekiedy tak, jak chyba zresztą każdy, że do zrobienia jakiejś rzeczy przybieram się niczym pies do jeża. Do obejrzenia „Bates Motel” zabierałam się około trzech lat i ciągle było mi z tą amerykańską produkcją nie po drodze. Ale jak już się przysiadłam, to pięć sezonów zleciało nie wiadomo kiedy. Wciągnęłam się od pierwszego odcinka. Gdzie obejrzeć ten serial? Netflix już jakiś czas temu wykupił prawa do jego emisji.
Pamiętacie, jaka kiedyś panowała moda na meksykańskie telenowele? Był też swego czasu szał na produkcje brazylijskie, teraz zaś na topie są tureckie. Wróćmy jednak do tych rodem z ojczyzny tequili i Salmy Hayek. Jeśli zastanawiacie się, jakie seriale na Netflixie są godne polecenia, to chciałabym zwrócić Waszą uwagę na „Dom kwiatów”. Nie wiem, czy sama bym ten serial zauważyła, gdyby brat mi o nim nie powiedział. Uwierzcie mi, nie ma niczego wspólnego z nudnymi i do bólu przewidywalnymi meksykańskimi telenowelami. Nie mogę doczekać się drugiego sezonu – mam nadzieję, że takowy powstanie.
Świąteczna drama po polsku – czyż to nie brzmi kusząco? Siostry Godlewskie ubiegły cię i zajumały wszystkie genialne pomysły na zrobienie kariery w internetach, zdjęcia twojego kota koszą więcej lajków na Instagramie niż foty twej facjaty, a szef oznajmił, że w tym roku to ty jesteś tym szczęśliwcem, który w Wigilię posiedzi w pracy trochę dłużej niż inni? Wszystko się wali, perspektyw na fejm i gruby hajs brak, ale spoko. Dla każdego jest nadzieja! Zawsze przecież możesz ubiegać się o zaszczytny tytuł czarnej owcy w rodzinie.
Na blogach i fanpage’ach lada dzień ruszy masowa akcja „new year, new me”, więc i ja postanowiłam nie być gorsza. W końcu jestę blogerką. Oto moja skromna lista postanowień noworocznych, które zamierzam zrealizować w nadchodzącym 2019 roku. Składa się z zaledwie trzynastu punktów (tak, odczarujmy tę nieszczęsną i ponoć pechową trzynastkę) – wiadomo, trzeba mierzyć siły na zamiary i realistycznie podchodzić do tematu.
Czy mój tekst nadaje się do publikacji? Czy ktoś go zechce przeczytać? Myślę, że takie dylematy towarzyszą większości blogerek i blogerów – nękają nas za każdym razem, gdy siadamy do komputera i zabieramy się za pisanie. Wszyscy wiemy doskonale, że nawet najlepszy pomysł to za mało – nie oszukujmy się, liczy się też wykonanie. Content is the king – znamy te powiedzenie, prawda? Oj znamy! Wartościowa treść jest dobra nie tylko dla czytelników, ale i dla Wujka Google, od którego przychylności wiele zależy w naszym blogerskim świecie. Czy nam się to podoba, czy nie.
Na początku listopada wspominaliśmy zmarłych bliskich. Trudno pogodzić się z odejściem ukochanych osób, lecz za każdym razem, gdy śmierć nam kogoś zabiera, dopadają nas refleksje na temat życia. Naszego życia. Dochodzimy wówczas do wniosku, że zbyt dużo uwagi poświęcamy mało istotnym sprawom, tracimy sporo nerwów na użeranie się z tym, na co nie mamy wpływu i za rzadko doceniamy, co mamy. Rozkminiamy, obiecujemy sobie poprawę, po czym za jakiś czas wszystko wraca do normy. I znów żyjemy byle jak.
Zaniedbałam nieco wpisy z poleceniami seriali i filmów, śpieszę zatem nadrobić zaległości. Za oknem jesień pełną gębą, lada chwila cofniemy zegarki o godzinę i więcej czasu będziemy spędzać w domu, gdyż aura coraz mniej sprzyja spacerom. Choć tyle osób psioczy na jesień, ja ją uwielbiam – pomimo wszystkich jej wad. Burości i szarości nie działają na mnie dołująco – a wręcz przeciwnie, odczuwam wyraźny przypływ twórczych mocy, na więcej rzeczy mam chęć. Tak, śmiało mogę powiedzieć, że jesień to najbliższa memu sercu pora roku. No ale nie o tym miało być, tylko o filmach i serialach. Sprawdźcie, co dla Was przygotowałam.
Ostatnimi czasy powiało na blogu poważnymi tematami, więc na okoliczność kończącego się weekendu postanowiłam zapodać coś krótkiego dla rozluźnienia. Wymyśliłam sobie nowy cykl – „Rozmowy (nie)kontrolowane”. Czasem człowiek coś fajnego zasłyszy – na ulicy, w sklepie, na imprezie etc., ewentualnie sam czymś zabłyśnie. Ale tego typu teksty mają to do siebie, że szybko ulatniają się z pamięci. Pomyślałam sobie zatem: a gdyby dać im więcej atencji? Od czasu do czasu taki przerywnik będzie pojawiać się na blogu – wszak życie to nie tylko tematy o ciężkim kalibrze.
Dziś znowu jest ten dzień. Dziesiąty dzień miesiąca. Dwunasty z kolei. Upływa rok od chwili, gdy straciłam jedną z najważniejszych osób w moim życiu. Podła jest świadomość, że już nigdy nie napijemy się razem kawy. Nie powłóczymy się po lesie. Nie porozmawiamy o obrazach, które z taką pasją malował. Nie pokłócimy się ani o jakąś pierdołę, ani o ważną sprawę. Niczym nie da się wypełnić pustki, która zostaje w człowieku po odejściu kogoś, kogo się kochało. Kocha się nadal, ale już inaczej. Dokuczają wszystkie miejsca i wszystkie rzeczy, które przywołują wspomnienia. Dziś mija rok od śmierci mojego Taty.
Jednym z najważniejszych czynników decydujących o jakości życia jest zaspokajanie własnych potrzeb. W kontekście niniejszego tekstu nie mam na myśli tak podstawowych spraw jak dach nad głową czy pełna lodówka, ale pewne obszary, zaniedbywanie których prędzej czy później odbija się męczącą czkawką. Człowiek pragnie w życiu równowagi i bardziej lub mniej świadomie dąży do jej osiągnięcia. Jeżeli gdzieś coś zgrzyta, nie sposób zaznać spokoju ducha.
Zapraszam Was na kolejną odsłonę cyklu „Mocne Polaków rozmowy”. Standardowo przypominam, iż wszyscy bohaterowie tych opowiastek są fikcyjni, a seria nie jest moją autobiografią – lecz pewnie jak zwykle ci, co po łebkach przeczytają niniejszy wstęp, i tak będą wiedzieć lepiej ode mnie, kogo i co miałam naprawdę na myśli. Trudno się mówi. W dzisiejszej historyjce biorę na tapetę zdrowy styl życia – a dokładnie jeden z jego aspektów, jakim jest kondycja fizyczna. Praca nad nią to niełatwy kawałek chleba, o czym przekonał się każdy, kto postanowił ruszyć zadek z fotela, aby pozbyć się niechcianych kilogramów.
W październiku skończę czterdzieści dwa lata. Nie popadam z tego powodu w panikę i nie uważam, abym miała się czego wstydzić. Współczesny świat, w którym ostro lansuje się młodość, nie wybacza kobietom starzenia się – szczerze powiedziawszy, mam to w głębokim poważaniu i nie czuję się niczym zobligowana do tego, aby biernie poddawać się modnym trendom (nawiasem mówiąc – idiotycznym w większości przypadków). Nie zamierzam więc wskakiwać chirurgowi plastycznemu na stół operacyjny, faszerować się botoksem oraz wydawać pierdyliarda monet na kremy reklamowane jako pogromcy zmarszczek, które w cudowny sposób wydrenują mój portfel.
Każdy z nas zna kogoś, kto zachowuje się tak, jak by miał kij w rzyci. Rzucisz jakimś żartem, i to nawet nie takim z gatunku mało wybrednych, od razu foch. W ogóle lepiej się nie odzywać, bo nie wiadomo, co spowoduje wielką obrazę majestatu i zostanie potraktowane w kategoriach zamierzonego, osobistego przytyku. Nie ma tak naprawdę znaczenia, jaki czynnik obudził w kimś nadmierną drażliwość – przyczyny braku dystansu do siebie zawsze są takie same. To kompleksy i brak wiary we własne możliwości.
Na początku był koniak. To właśnie od produkcji tego szlachetnego trunku rozpoczęła się w 1270 r. rzemieślnicza historia francuskiej marki Frapin. Wprowadzenie do oferty niszowych perfum było kolejnym krokiem w rozwoju firmy – jej nazwa często utożsamiana jest z francuskim luksusem. Kilkanaście zapachów stworzonych dotychczas pod szyldem Frapin to dzieła wielu cenionych nosów – zdobyły serca wielbicieli sztuki perfumeryjnej na całym świecie. Kompozycja będąca bohaterką dzisiejszego wpisu to Terre de Sarment.
Kilka dni spędzonych w Rzymie pozwoliło mi nieco podładować baterie. Miasto na siedmiu wzgórzach jest piękne, choć czystością niestety nie grzeszy. Ma swój niepowtarzalny urok – widać, że jest bardzo stare. Obdrapane mury przesiąknięte są historią, majestatyczne rzeźby wspominają dawne dzieje, a gdy zapada zmrok, duchy przeszłości wylegują na ulice i szepczą przechodniom do ucha różne opowieści. Nie będę zarzucać Was opisami tego, co widziałam, gdzie byłam, co jadłam i gdzie spałam – w internecie nie brakuje przewodników po Rzymie. Zresztą, nie jestem zwolenniczką obczajania za wszelką cenę sztampowych atrakcji, mam zwykle zajawkę na jakieś muzea (w tym przypadku padło na Muzea Watykańskie), a tak to wychodzę z hotelu i idę tam, gdzie mnie nogi poniosą. Przygotowałam dla Was garść zdjęć – wybór nie był łatwy, bo nafociłam sporo.
Masz kota? To fantastycznie! Jesteś niesamowitym szczęściarzem, z czego być może nie zdajesz sobie w ogóle sprawy (nie dawaj wiary bredniom, że koty są wredne czy coś). Smukły czy zaokrąglony, łaciaty czy czarny jak smoła, kocur czy kicia, dachowiec czy rasowy – to nie ma najmniejszego znaczenia. Każdy kot jest arcydziełem i świetnym nauczycielem, więc na jego obecności u twojego boku możesz wiele skorzystać. Pomimo tego, iż zwierzaki te różnią się między sobą pod bardzo wieloma względami, przekazują swoim ludziom te same prawdy.
Poniedziałek jest w naszej kulturze dniem oznaczającym początek tygodnia, który upłynie ci dokładnie pod tym samym znakiem, co tydzień poprzedni – czekania na weekend. Gdy ten zaś wreszcie nadejdzie, i tak nie zrobisz nawet części tego, co było w planach z bardzo prostego powodu – odechce ci się. Tym bardziej, że zaraz i tak będzie trzeba zwlec się z wyra i stawić w pracy, którą szczerą i niczym niezmąconą nienawiścią obdarzasz już od dnia jej podjęcia. Jeżeli i ty reprezentujesz tę część ludzkości, która na myśl o poniedziałku doznaje skrętu bebechów i przebudzenia morderczych instynktów, ten tekst jest adresowany właśnie do ciebie.
Magnesy na lodówkę to jedna z moich ulubionych ozdób. Zawsze przywożę je z podróży – czy to krajowych, czy zagranicznych. Nie kupuję żadnych innych pamiątek – najlepsze są wspomnienia i dużo zdjęć, ale miejsce na jeden mały upominek w walizce się znajdzie. Dziś przedstawiam Wam ręcznie robione magnesy na lodówkę – miłe dla oka artystyczne drobiazgi, których wykonanie sprawiło mi czystą przyjemność. Bazy powstały z grubej i solidnej tektury modelarskiej, w ruch poszły farby akrylowe i moje ukochane kredki Derwent Inktense. Tył każdego prostokącika wykończyłam zwykłym papierem pakowym.
Z nieba leje się żar, a na blogu poleje się dziś trochę krwi. Lubicie seriale i filmy o wampirach? Bo ja bardzo. Tematyka wampiryczna interesuje mnie już od dawna – każda pora jest dobra, aby pooglądać to i owo. Przygotowałam dla Was kilka propozycji – wybór całkowicie subiektywny (darujcie tylko, że nie bawię się w Wikipedię i nie streszczam fabuły), jestem pewna, że dorzucicie co nieco do tej listy wedle własnych upodobań.
Bez ludzi źle, ale z nimi jeszcze gorzej. Ty wiesz najlepiej, jak żyć z nerwicą spowodowaną zbyt intensywnymi interakcjami społecznymi, w trakcie których spotykasz różne osoby. Pojawiają się i w mniejszym bądź większym stopniu komplikują twój żywot na ziemskim padole łez, choć przecież i bez tego masz wystarczająco przegwizdane. Mówią, że człowiek nie jest samotną wyspą, ale ty i tak posiadasz własne zdanie na ten temat. Bo nikt tak dobrze jak ty nie wie, jak zrażać do siebie ludzi.
Nie oszukujmy się. Wszystkie kochamy dostawać prezenty. Dobra książka, perfumy, biżuteria, modna kiecka, dizajnerska torebka, paleta do makijażu, weekend w SPA czy para wypasionych butów. Prezent na dzień mamy, prezent na urodziny, prezent na Gwiazdkę czy na Walentynki – przecież mnóstwo jest okazji, aby kobiecie wręczyć upominek (lub żeby sama go sobie kupiła). Spece od marketingu z zadowoleniem zacierają łapy i mruczą pod nosami „bo my o kobietach wiemy wszystko”. Serio? Ja bym jednak trochę polemizowała. Są pewne rzeczy, których się nie nabędzie nawet za pierdyliardy monet, a które dadzą to, czego żaden przedmiot nie jest w stanie zapewnić – szczęście i poczucie wewnętrznego spokoju.
W ramach cyklu „Mocne Polaków rozmowy” napisałam wiele lat temu kilkanaście krótkich opowiastek, z których parę opublikowałam na blogu. Nie wiem czy wszystkie ujrzą światło dzienne, może powstaną nowe – dziś prezentuję Wam kolejną. Tym razem poruszającą poważny temat jakim jest śmierć. Jest ona w naszym społeczeństwie tabu, nie rozmawia się o niej przy rodzinnym stole, budzi nie tylko lęk i trwogę, ale też swego rodzaju zażenowanie. Bo nie wiemy, jak o niej mówić. Nie ma u nas zwyczaju zostawiania zawczasu bliskim instrukcji odnośnie pogrzebu, a spisywanie testamentu kojarzy się z czynnością wykonywaną głównie przez bogatych ludzi. Potraktowałam te zagadnienie z przymrużeniem oka, w krzywym zwierciadle – ale jest to taki śmiech przez łzy. Przypominam: wszyscy bohaterowie – włącznie z narratorką – są fikcyjni.
Od dawna marzyłam o tym, aby na własne oczy zobaczyć prace Banksy’ego. Zakochałam się w nich już wiele lat temu – to był szybki strzał. W moim przypadku jest tak, że albo dana forma ekspresji artystycznej przemawia do mnie od razu, albo nie przemawia wcale. Zdarza się co prawda, że „zaskoczy” przy drugim czy nawet trzecim podejściu, ale są to niezmiernie rzadkie sytuacje. Twórczość Banksy’ego kocham za prostotę i mocny przekaz, widać w niej zaangażowanie i jasno sprecyzowane poglądy.
Wiecie, za co lubię fantastykę? Za to między innymi, że daje nieograniczone możliwości w zakresie kreowania fabuły – bez porównania większe aniżeli przykładowo kryminał czy zwykła obyczajówka. Oczywiście, wszędzie autor ma niemałe pole do popisu, niemniej w utworach fantastycznych swoboda w konstruowaniu rzeczywistości jest skrępowana co najwyżej wyobraźnią pisarza. Czasoprzestrzeń i bohaterowie naginają się bez problemu do indywidualnej koncepcji, stąd też czytelnik rzadziej odnosi wrażenie, że to już gdzieś było – nawet jeśli w rzeczy samej pomysł nowatorski nie jest, odpowiednio przemyślana otoczka pięknie to zatuszuje. Z nieukrywaną zatem przyjemnością sięgnęłam po antologię „Skafander i melonik” stworzoną przez członków Sekcji Literackiej Śląskiego Klubu Fantastyki LOGRUS.
Cristiano Ronaldo to bohater wielu memów. Ich twórcy mają z niego niezłą bekę – bo facet emocjonalny strasznie i potrafi poryczeć się na boisku. Dla innych jest to jeden z najpopularniejszych sportowców na ziemskim globie, a jeszcze inni zaliczają go do grona najszybszych i najlepszych piłkarzy na świecie. Są i tacy, co widzą w nim typową Krystynę, która godzinami pacykuje się przed lustrem i wklepuje we włosy tony żelu. Znajdą się też osoby, które okrzykną go obrzydliwie bogatym, rozkapryszonym cwaniaczkiem. Warto dostrzec w nim kogoś spoza tej jakże barwnej puli – i wierzcie mi, wcale nie trzeba być fanem futbolu. Ba, nawet nie trzeba lubić Ronaldo.
Jedną z najważniejszych zasad, jakie musi opanować pokerzysta aspirujący do miana co najmniej przyzwoitego gracza, jest umiejętność pasowania. Wydaje się to proste: nie przyżarło, karty ewidentnie nie współpracują, nie masz pomysłu na rozegranie ręki, więc ją zrzucasz i czekasz na następne rozdanie, bacznie obserwując to, co dzieje się przy stole. Jednakże w praktyce sprawa jest o wiele bardziej skomplikowana, bo niejednokrotnie głupia duma i emocje biorą górę nad rozsądkiem i logicznym myśleniem. W rezultacie okazuje się, że siedzisz po uszy w gównie i zastanawiasz się: „Co ja do cholery robię w tym rozdaniu? Przecież nie powinno mnie tu być!”.
VINCENT NA WYPASIE, MARY JANE I ARCHITEKTONICZNY SZNYT – CZYLI MOJE WRAŻENIA Z WYCIECZKI DO HOLANDII
Jak ładnie i składnie mam napisać o kraju, który mnie onieśmielił i nieco sponiewierał psychicznie? Mam świadomość, że inaczej odbiera go turysta przyjeżdżający na parę dni, a inaczej osoba mieszkająca w nim na stałe i że oprócz plusów medal ma ciemne strony. Nie wydaje mi się, aby na świecie istniało idealne, pozbawione jakichkolwiek wad miejsce, niemniej przyjeżdżając nawet na bardzo krótki czas do Holandii, nie sposób nie zwrócić uwagi na jedną niezwykle charakterystyczną rzecz. Na unoszący się w powietrzu zapach wolności. Wyobraź sobie, że wsiadasz w samolot, lecisz niecałe dwie godziny i lądujesz w zupełnie innej rzeczywistości.
Dobrych seriali nigdy dość. Lubię się zresetować przy odcinku jakiejś fajnej produkcji – nie mam jasno sprecyzowanych preferencji co do gatunku. Jeśli pomiędzy nami zajarzy, oglądam dalej, jeśli nie – trudno, sejonara (choć sporadycznie zdarza się, że daję drugą szansę, tak było np. z „Wikingami”). Czasem moją uwagę przyciąga tytuł lub nazwisko w obsadzie, innym razem trailer, a kiedy indziej krótki opis fabuły. Nie zawsze produkcje promowane z wielką pompą okazują się wybitnym strzałem w dziesiątkę (np. „Altered Carbon” – obejrzeć się dało, ale bez szału). Dzisiaj chcę Wam zaproponować 4 seriale kryminalne – wszystkie dostępne na Netflixie. Nie są to może takie klasyczne kryminały – sporo w nich elementów obyczajowych, psychologicznych czy zaczerpniętych wprost z horrorów.
Warszawskie Targi Książki to świetna impreza – wybrać się na nią powinien każdy, kto kocha czytać. Jestem pod wrażeniem nie tylko niezłej organizacji, ale i tego, że odwiedzających nie brakuje – co daje wiarę w to, że czytelnictwo w naszym kraju nie wydało jeszcze ostatniego tchnienia, choć niestety sytuacja jest daleka od ideału. Tegoroczna edycja odbyła się w dniach 17-20 maja – zdania na jej temat są bardzo podzielone. Z pewnością można poprawić to i owo, ale uważam, że opinię o wydarzeniu najlepiej wyrobić sobie samodzielnie. Ubolewam nad tym, że mogłam przyjść tylko w niedzielę – z paru względów strasznie szkoda było mi soboty, ale cóż, nie zawsze ma się to, czego się chce. Tak czy inaczej jestem zadowolona. Zapraszam Was do obejrzenia mini fotorelacji z tejże niedzieli. Tym razem nietypowo, bo nie w kolorze. Pstrykałam iPhone’em 6.
Przyznam się Wam do czegoś. Zupełnie zapomniałam o tym opowiadanku. Przypomniałam sobie o jego istnieniu dopiero podczas przeglądania zawartości pliku zatytułowanego „Mocne Polaków rozmowy”. Co za odkrycie, pomyślałam, przecież w maju są komunie – tekst na bloga jak znalazł! Osobom zaglądającym tu od jakiegoś czasu wspomniany cykl jest już dobrze znany. Potępiam w nim hipokryzję, zachowania trącące dulszczyzną i parę innych rzeczy charakterystycznych dla polskiej rzeczywistości – powodują u mnie reakcję alergiczną, więc będę je piętnować bez względu na to czy komuś się to podoba, czy nie. W tym miejscu wypadałoby jeszcze dodać standardową formułkę o tym, aby narracji w pierwszej osobie nie utożsamiać ze mną – ale niektórzy i tak „wiedzą swoje” (często nie czytają dokładnie wstępu). Więc myślcie sobie na ten temat, co chcecie – nie zamierzam wyprowadzać Was z błędu.
Na straganach wreszcie pojawiły się szparagi. Sezon na te przepyszne warzywa jest tym, na co z utęsknieniem czekam przez cały rok – szkoda tylko, że trwa tak krótko. Dlatego warto z niego korzystać ile wlezie. Najbardziej lubię zielone szparagi, chociaż i białymi też nie pogardzę. Jeść je można na wiele sposobów – a ponieważ ostatnimi czasy mam mega fazę na omlety na słono, omletu ze szparagami absolutnie nie mogło zabraknąć w moim menu.
Zakładek do książek diy nigdy dość, prawda? Dziś pragnę pokazać Wam trzy nowe propozycje z namalowanymi przeze mnie ptasiorami w rolach głównych. Do ich wykonania wykorzystałam bazy z grubej tektury modelarskiej oraz farby akrylowe, kredki Derwent Inktense (kocham!), tusze Archival i papiery do scrapbookingu plus lakier do zabezpieczenia prac. Jako tła do zdjęć posłużyły mi archiwalne numery magazynu KUKBUK. Mam już pomysły na kolejne zakładki – mogę zdradzić, iż ich bohaterami będą koty, utrzymane w podobnym stylu co i ptaszydła.
Pomysł na ten wpis narodził się zupełnie spontanicznie, gdy odpaliłam AliExpress w celu przejrzenia dla rozrywki paru stron. Odwiedziłam kategorię Home & Garden i mą ciekawość natychmiast wzbudziła zakładka Pet Products. A co mi tam, pomyślałam, zerknę. Po trzech minutach siedziałam i ryczałam ze śmiechu – sporo jest rzeczy normalnych (w sensie: nie wzbudzających nadmiernych emocji), ale natrafić można na istne perełki błyszczące niczym gwiazdy na nocnym nieboskłonie. Pomyślałam sobie, że byłabym świnią, gdybym nie podzieliła się z Wami swymi odkryciami. Może i Was ów wpis rozbawi – taki bowiem był mój zamysł, gdy zabrałam się za pisanie.
Share Week to taka fajna zabawa polegająca na tym, że twórcy internetowi (blogerzy, vlogerzy itp.) polecają innych twórców internetowych. To już VII edycja, choć ja biorę w akcji udział dopiero po raz drugi. Szczerze powiedziawszy, mocno się zastanawiałam czy to zrobić – nie jestem popularną blogerką i raczej nigdy nią nie będę (spokojnie, pośladów o to nie spinam, nie mam parcia na szkło), więc moje polecenia nie mają takiej siły rażenia jak rekomendacje dajmy na to Tomka Tomczyka czy Andrzeja Tucholskiego, który Share Week wymyślił. Niemniej myśl o tym wpisie nie dawała mi spokoju i była wyjątkowo namolna – uznałam to za znak. Chyba jednak miałam ochotę ów tekst wysmażyć. No i voilà!
Dzisiaj małe co nieco dla moli książkowych. Coś, co zawsze przydaje się podczas czytania – czyli zakładki do książek diy. Już jakiś czas temu zrobiłam stosowne bazy z grubej, solidnej tektury modelarskiej – po czym owe bazy wcisnęłam w tzw. dobre miejsce i całkowicie o nich zapomniałam. Niedawno przez przypadek je znalazłam – szkoda, żeby się zmarnowały. Mam ich jeszcze parę, więc na pewno ręcznie robione zakładki w niedalekiej przyszłości ponownie zagoszczą na blogu. Dziś dwie propozycje – z malowanymi ptakami. Zapraszam do obejrzenia zdjęć!
Dawno nie było już na blogu żadnej radosnej opowiastki, a wiem, że lubicie je czytać. Śpieszę zatem nadrobić zaległości – dzisiaj kolejna historyjka z cyklu „Mocne Polaków rozmowy”. Zgodnie z tradycją przypominam, że nie jest to seria autobiograficzna, proszę zatem nie dopatrywać się drugiego, trzeciego etc. dna – no dobra, w przypadku tego konkretnego odcinka sama dla siebie byłam inspiracją, aczkolwiek lwia część niniejszego opowiadanka to literacka fikcja. Niemniej bohaterki przemawiającej w pierwszej osobie liczby pojedynczej nie utożsamiajcie ze mną. Dziś zapraszam Was do wirtualnego świata facebookowych gier.
„Alicja w Krainie Czarów” to jedna z moich ukochanych powieści – z różnych względów mam do niej ogromną słabość. Podobnie jak do ilustracji, które do tejże książki stworzył genialny John Tenniel. Dzisiaj pragnę zaprezentować Wam notes zainspirowany wspomnianą pozycją. Dość prosty (nie lubię, jak jest zbytnio „nadziubane”), na gotowej bazie do albumów (okładki ze sklejki, kartki z grubej i solidnej tektury). Wykorzystałam m.in. farby akrylowe, pastę strukturalną i pasty pozłotnicze. Efekt taki, jak widać na zamieszczonych poniżej zdjęciach.
Gdy w obsadzie jakiegoś filmu widzę nazwisko Jamesa McAvoya, w głębokim poważaniu mam to, w jakim tonie na temat tegoż filmu wypowiadają się krytycy oraz ile gwiazdek na Filmwebie zgromadził. Po prostu oglądam dla samej przyjemności podziwiania na ekranie charyzmatycznego Szkota, do którego zapałałam wielką miłością po produkcji „Opowieści z Narnii: Lew, czarownica i stara szafa”, gdzie wcielił się w rolę fauna Tumnusa. McAvoy to piekielnie uzdolniony aktor, dla którego nie ma rzeczy niemożliwych do zagrania – dziś przedstawiam Wam trzy filmy, którymi rozłożył mnie na łopatki.
Majda Bekkali to jedna z mych ulubionych perfumeryjnych marek niszowych. Cenię ją za niebanalne kompozycje, które – na całe szczęście! – nie płyną na fali modnych trendów. Są przemyślane i mistrzowsko zmiksowane z najlepszych jakościowo, starannie dobranych składników. Każda z nich opowiada fascynującą historię i na długo zapada w pamięć. Są zamknięte w eleganckich flakonach – bez zbędnego przepychu i jednocześnie wyszukanych. Bohaterką dzisiejszego wpisu jest róża – Mon Nom est Rouge.
Człowiek to dziwna istota. Skonstruowana w taki sposób, że gdy doskwiera jej brak poczucia własnej wartości, traktuje innych z góry, poucza ich i mówi jak powinni żyć. Potrzebuje tego niczym tlenu, bez którego nie jest w stanie funkcjonować. Bardzo przykre jest to, że każdy z nas ma takich ludzi w swoim bliskim otoczeniu – całkowite odcięcie się od nich z różnych względów nie zawsze wchodzi w rachubę. Największe szanse na to, aby paść ofiarą osobnika pompującego własne ego cudzym kosztem mają osoby niezbyt silne psychicznie oraz takie, które na pierwszy rzut oka sprawiają wrażenie słabych i nieporadnych.
Rok 2017 był dla mnie bardzo trudnym rokiem. Najgorszym z dotychczasowych. Doświadczyłam ogromnej straty, z którą nie potrafię się pogodzić i wątpię czy kiedykolwiek to nastąpi. Nie robię (od dawna) noworocznych postanowień i nie przyrzekam światu, że nowy rok będzie lepszy od poprzedniego – mnóstwo rzeczy odbywa się bez naszego udziału, a los nierzadko rzuca nam kłody pod nogi i mając za nic nasze plany, paskudnie je krzyżuje. Więc na najbliższe lata pragnę po prostu spokoju, a jeśli ma się coś zadziać, to proszę, niech się dzieje – byle w pozytywnym tego słowa znaczeniu. Bólu i łez mam dość.
Zapraszam Was na kolejną odsłonę cyklu „Mocne Polaków rozmowy”. Skoro Boże Narodzenie za pasem, to i tekst jest w stosownym klimacie – ale bez słodkiego pierdzenia i piania z zachwytu, jakie to święta są cudowne i wspaniałe. Wielu z nas – choć za nic w świecie się do tego publicznie nie przyzna – na samą myśl o grudniowych spotkaniach w większym gronie rodzinnym dostaje drgawek. I najchętniej zakopałoby się pod kocem zamiast słuchać dennych kawałów wujka Janusza, odpowiadać na pytania upierdliwej cioci Grażyny czy z anielskim spokojem i sztucznym uśmiechem przyklejonym do twarzy tolerować wybryki rozwydrzonych siostrzeńców. W imię czego często znosimy rzeczy, na które wcale nie mamy ochoty? W imię tzw. tradycji – tym bardziej, że zobowiązania rodzinne mają ogromną moc. Standardowo przypominam, że opowiastki składające się na cały wspomniany cykl nie są autobiograficznymi historyjkami.
Mijający rok (wierzcie mi, nie będę za nim tęsknić ani wspominać go z sentymentem) obfitował w wiele interesujących premier serialowych, co z jednej strony mnie raduje, a z drugiej niekoniecznie – bo skąd niby brać czas, żeby to wszystko obejrzeć? Obecnie ochy i achy zbiera niemiecki serial „Dark”, który nie przyprawił mnie o spazmy rozkoszy. Obejrzałam dwa odcinki i póki co dałam sobie spokój – nie twierdzę, że jest zły, ale miałam dziwne deja vu. Gdzie ja to widziałam? A, zaraz, coś jakby „Stranger Things” mi przypomina, więc na razie podziękuję. Tymczasem w cieniu „Dark” ukrywa się inna niemiecka produkcja – „Babylon Berlin”. Szkoda, że nie jest o niej głośno, choć w pełni na to zasługuje. W moim prywatnym plebiscycie na najlepsze seriale 2017 roku, „Babylon Berlin” zajął bardzo wysoką pozycję.
Lubię wertować internet w poszukiwaniu rękodzielniczych – i nie tylko – inspiracji. Gdy natknęłam się na fotografie przedstawiające urocze zawieszki choinkowe z koralików, od razu narodziła się we mnie chęć, by samej wykonać tego typu świąteczne ozdoby (sprawdzą się – jak sądzę – nie tylko od święta). Korpusy krasnalków zrobiłam z dwóch połączonych klejem na gorąco koralików. Najwięcej zabawy miałam z czapeczkami – powstały ze ścinków lnu, których szkoda mi było wyrzucać (syndrom rękodzielnika „to się przyda” zadziałał jak zwykle skutecznie). Efekt? Słodkie maluchy cieszące oko.
Dawno już nie brałam na warsztat masy solnej. Niemniej moją tradycją stało się lepienie w grudniu elfików. W tym roku wyszły mi naprawdę śliczne – jestem wyjątkowo zadowolona. Odpuściłam im lakierowanie, dzięki czemu cieszą oko naturalnym wyglądem. Nigdy nie mam większych problemów ze znalezieniem dla nich domów. W choinkowych zawieszkach wykorzystałam gwiazdki z masy solnej – pomiziałam je delikatnie rozświetlającym cieniem do powiek (na zdjęciach niestety nie widać fajnego efektu, jaki to dało). Małe deseczki ze sklejki to rezultat „szaleństwa” z nową zabawką w postaci wyrzynarki – na razie przeraża mnie z deka te ustrojstwo, ale zapanowanie nad nim to tylko kwestia czasu.
David Fincher należy do grona moich ulubionych twórców filmowych. Uwielbiam sposób, w jaki prowadzi akcję i buduje napięcie. Sprytnie wciąga widza w wir wydarzeń i nie pozwala mu zostać wobec nich obojętnym. Jego bohaterowie nie są wymuskanymi laleczkami – Fincher lubi skupiać się na ponurej stronie ich osobowości oraz pokazywać, że ludzka natura pełna jest sprzeczności. Udowadnia, że nikt z nas nie jest jednoznacznie ani dobry, ani zły – pomiędzy bielą a czernią jawi się bogata gama szarości. Do napisania niniejszego tekstu skłonił mnie serial „Mindhunter”. Tak, będzie o seryjnych mordercach – nie da się ukryć, że ta tematyka to konik Finchera. Mnie również bardzo interesuje.
Na dobry początek ostatniego listopadowego weekendu przygotowałam dla Was kolejną opowiastkę z serii „Mocne Polaków rozmowy” – cyklu, który stworzyłam już jakiś czas temu i który do tej pory leżakował w przysłowiowej szufladzie, cierpliwie czekając na dzień, kiedy łaskawie zechcę ujawnić go światu. To już trzecia jego odsłona na blogu – obiecuję, że będzie ich więcej. Na okoliczność niniejszej publikacji znowu niczym mantrę powtarzam, że historyjki te nie są żadną autobiografią, a jedynie wypadkową różnych obserwacji i mojej wyobraźni. Tak więc proszę nie doszukiwać się tu nie wiadomo czego. Dziś zapraszam Was na kawę.
Dawno już nie było polecajkowego wpisu, ale jeśli ktoś zagląda systematycznie na mojego bloga, wie iż z wielu względów nie miałam chęci na tworzenie tego typu treści. Nastał w końcu wiekopomny dzień, by zacząć powoli nadrabiać zaległości i zaproponować Wam małe co nieco – zwłaszcza że aura sprzyja raczej siedzeniu w domu niż włóczeniu się po dworze. Miło mi będzie, jeśli któraś z dzisiejszych pozycji przypadnie Wam do gustu.
Temat żałoby nie należy do zagadnień, które chętnie poruszamy – z prostego powodu: nie jest przyjemny. Tymczasem spotykamy przecież na swojej drodze osoby, którym śmierć właśnie zabrała kogoś bliskiego – i nie zawsze wiemy, jak się wobec nich zachować i co im powiedzieć. Przyznam szczerze, że do tej pory jakoś nie zastanawiałam się nad tym – pomimo tego, iż pożegnałam wielu już ludzi, na których mi zależało, których kochałam. Jednakże śmierć rodzica – zwłaszcza że z Tatą byłam bardzo zżyta – jest zupełnie odmiennym doświadczeniem. To zamknięcie pewnego etapu w życiu. To coś w rodzaju przejścia przez bramę, przez którą wcale nie chce się przechodzić – lecz jest to konieczne, żeby ruszyć dalej. W tym niełatwym dla mnie okresie niektóre słowa wyjątkowo działają mi na nerwy, choć wiem, że są wypowiadane w dobrej wierze.
10 października, wieczorem, odszedł mój Tata. Lekarzom – pomimo ogromnego wysiłku i nadludzkich wręcz starań – nie udało się uratować Mu życia. Do mnie dopiero zaczyna powoli docierać, że Go nie ma. Że już nie napijemy się kawy, nie pogadamy o udanych grzybobraniach czy pomysłach na obrazy, nie zasiądziemy razem do stołu czy nawet nie posprzeczamy się. Nie potrafię znaleźć słów, które mogłyby opisać to, jak się czuję. Dusza mi krwawi, jestem w podłym nastroju. To, co przeczytacie poniżej, nawet w bardzo małej części nie odzwierciedla mojego stanu. Dlaczego postanowiłam podzielić się z Wami tymi zapiskami? Ponieważ w naszym społeczeństwie śmierć jest tematem tabu, a ja najzwyczajniej w świecie muszę spuścić trochę pary, bo inaczej się ugotuję.
Po miesięcznej przerwie nie jest łatwo wrócić do pisania, lecz powiem Wam, że w tym czasie nic nie układało się jak powinno. Takie bywają uroki życia, które nie zawsze zachwyca. Niekiedy wyciąga pazury i pokazuje mroczne oblicze. A przy okazji zmusza człowieka do różnorakich przemyśleń. Do zatrzymania się i zastanowienia nad sobą. Tego nam w codziennym pędzie brakuje. Tak, sponsorem dzisiejszego wpisu jest hasło „na rozkminy mi się zebrało”, więc jak ktoś nie ma chęci brnąć przez me wynurzenia, niech nie czyta.
Drodzy! Jakiś czas temu pisałam Wam o stworzonym kiedyś cyklu zatytułowanym „Mocne Polaków rozmowy”. Szkoda, żeby leżał w przysłowiowej szufladzie i się kurzył, w związku z czym wyciągnęłam z niego losowo drugą historyjkę, którą pragnę dziś Wam zaprezentować. Przypominam jednocześnie, aby narratorki nie utożsamiać ze mną – opowiastki są co prawda inspirowane prawdziwymi zdarzeniami i ludźmi, ale nie stanowią mojej autobiografii, bohaterowie są fikcyjni. Zadaniem tychże opowiastek jest tylko i wyłącznie piętnować pewne zachowania. Wszystko jasne? No to świetnie! Zapraszam do czytania. Endżoj!
Kasza jaglana należy do moich spożywczych ulubieńców. Najbardziej smakuje mi w wersji na słodko, choć oczywiście wariantowi wytrawnemu, np. z warzywami, również niczego nie można odmówić. Ogólnie nie potrafię wyobrazić sobie swojego jadłospisu bez kasz – są stałym gościem na moim stole, w rozmaitej postaci. Was również gorąco zachęcam do sięgania po nie jak najczęściej. Zapraszam zatem na małe co nieco.
To niesamowite i zarazem przerażające, jak ten czas szybko leci. Bo jeszcze nie tak dawno temu psioczyliśmy na zimę, która nie chciała odejść, a teraz proszę – mamy sierpień, a lato przepuściło zmasowany atak, zadziwiając niczym śnieg, który w grudniu niespodziewanie zaskakuje kierowców i służby drogowe. Z różnych względów nie byłam ostatnio w nastroju do tworzenia nowych postów – wyznaję zasadę, że z celem mija się wrzucanie na bloga czegoś na siłę, bo tak trzeba, gdyż w przeciwnym wypadku wszyscy czytelnicy dadzą dyla i nigdy już nie wrócą. „Bitch, don’t panic” – chciałoby się powiedzieć. Skoro już tu jestem, wypadałoby coś polecić – przygotowałam skromne i trochę nietypowe zestawienie.
Lato nie jest moją ulubioną porą roku, niemniej nawet jeśli za czymś nie przepadam, staram się szukać pozytywnych stron. Nie zawsze oczywiście jest to możliwe – w tym przypadku na szczęście tak. Zatem ogromny plus dla lata za różnorodność warzyw i owoców – bez nich życie byłoby nudne. Dawno już nie pojawiał się na blogu żaden przepis – postanowiłam się zreflektować i zaproponować Wam spaghetti z bobem i sosem serowo-czosnkowym. Pysznie, choć kalorycznie, ale czy wszystko musi być zawsze fit? Nie dajmy się zwariować.
Dawno już na blogu nie gościł wpis o tematyce rękodzielniczej. Pozwólcie zatem, że nieco nadrobię zaległości i zaprezentuję uroczego gnoma wykonanego techniką haftu krzyżykowego. Żałuję bardzo, że nie mam więcej czasu na wyszywanie – to naprawdę wspaniałe zajęcie pozwalające skutecznie zapomnieć o wszelakiej maści problemach. Tego kawalera „wydziubałam” jakiś czas temu. Nie wiem jeszcze dokładnie, w jaki sposób wykorzystam ten motyw, ale pewne pomysły już mam – i na pewno nie będzie to obrazek. Użyty materiał – len. Haft krzyżykowy na lnie wymaga więcej cierpliwości aniżeli wyszywanie na kanwie, lecz moim zdaniem efekt jest o niebo lepszy.
Moi drodzy! Serdecznie zapraszam na drugą odsłonę cyklu „Pachnąca niedziela”. Przyznam szczerze, iż obawiałam się, że z tego wpisu będą nici. Wiedziałam, o którym zapachu chcę napisać, ale nie miałam pomysłu na zdjęcia. Głowiłam się od ładnych paru dni i dopiero dzisiejszy poranek przyniósł olśnienie. I jak to zwykle bywa w takich sytuacjach, wcale nie trzeba było kombinować niczym koń pod górę – proste rzeczy najlepiej zdają egzamin w praktyce. Dzisiejszym bohaterem jest cudowny eliksir od Hermesa.
Baby to zło. Tak, piszę to ja, kobieta, lecz to jedyna reakcja, na jaką potrafię się zdobyć, gdy obserwuję pewne zachowania kobiet wobec innych przedstawicielek tzw. płci pięknej. Za doskonały przykład niech posłuży tu zamieszanie wokół Anny Lewandowskiej i jej brzucha – jedno zdjęcie (tysiące podobnych każdego dnia pojawiają się w social mediach) doprowadziło do wybuchu strasznej afery, a na Lewandowską wylano hektolitry pomyj. Wiecie, co jest w tym najgorsze? Że robią to głównie kobiety. To nie pierwszy taki przypadek i zapewne nie ostatni. A ja tylko utwierdzam się w przekonaniu, że solidarność jajników to wielka bzdura.
Maj był zimny i nijaki. Dobrze, że sobie poszedł, lecz nie ma co tak do końca na niego narzekać, bo parę fajnych rzeczy przyniósł. Ot chociażby Warszawskie Targi Książki – imprezę, w której uczestniczyłam po raz pierwszy i byłam mega zadowolona. Mam nadzieję, że w przyszłym roku również się wybiorę – tylko tym razem z walizką na książki. Stadion Narodowy ja i mój brat opuszczaliśmy w sobotę objuczeni jak woły, ale takie zakupy to czysta przyjemność! Teraz nastał czerwiec, a wraz z nim porcja rozmaitych propozycji, które dla Was przygotowałam.
Do stworzenia cyklu „Pachnąca niedziela” przymierzałam się już od dawna, no i w końcu nadszedł czas, by słowa zamienić w czyny. Mój plan jest taki: w każdą ostatnią niedzielę miesiąca będę prezentować Wam jeden zapach pochodzący z mej kolekcji. Ci z Was, którzy już nieco mnie znają, wiedzą iż jestem zafiksowana na punkcie perfum. Z góry uprzedzam – nie znajdziecie tu rzęsistych recenzji różnych pachnideł, ponieważ odbiór rozmaitych aromatów to sprawa szalenie indywidualna. Zależy mi głównie na tym, aby dzielić się z Wami tym, co kocham. Nie ukrywam też, że flakony to niezwykle wdzięczne obiekty do fotografowania, więc mam sposobność „wyżyć się” w tym obszarze.
Po „Opowieść podręcznej” sięgnęłam, gdy przeczytałam o serialu nakręconym na podstawie tej książki. Przyznaję, iż wcześniej nie miałam pojęcia, że taka autorka jak Margaret Atwood w ogóle istnieje – chociaż to szalenie utytułowana pisarka. Ale cóż, czy ja wszystkich muszę znać i o wszystkim wiedzieć? Mniejsza zresztą z tym. Najważniejsze jest to, iż wspomniana powieść zrobiła na mnie ogromne wrażenie – to jedna z najlepszych rzeczy, jakie czytałam. Poruszająca, wstrząsająca, dosadna do bólu. Uruchomiła lawinę myśli, które postanowiłam przelać na wirtualny papier. I tak oto powstał niniejszy tekst.
Szczęście to pojęcie względne. Każdy z nas definiuje je inaczej, ponieważ postrzegamy świat przez pryzmat indywidualnych doświadczeń. Jednakże co do jednego możemy mieć absolutną pewność – szczęście jest stanem umysłu. I chyba wszyscy zadajemy sobie pytanie o to, jak ów stan osiągnąć, nierzadko szukając odpowiedzi przez całe życie. Tak, wiem, zebrało mi się na egzystencjonalne wynurzenia – ale skoro naszło mnie, to nie zamierzam z tym walczyć. Zatem ja, osoba wciąż ucząca się funkcjonować jako szczęśliwy człowiek, podzielę się z Wami swoimi przemyśleniami – być może wyciągnięcie z nich coś dla siebie.
Gdy zabrałam się za pisanie tego tekstu, za oknem padał śnieg. Dajecie wiarę? W maju! Masakra jakaś. Chociaż jestem zwolenniczką raczej niższych temperatur, to nawet ja mam już dość tej zimnicy i chciałabym, aby zrobiło się cieplej. Ileż wiosno można? Ileż można na ciebie czekać? Aura sprzyja bardziej zawinięciu się w kocyk aniżeli spacerom, ale cóż, bądźmy dobrej myśli. Dziś przygotowałam dla Was wpis z cyklu „polecam”. Mam nadzieję, że znajdziecie w nim propozycje, które przypadną Wam do gustu.
Dawno, dawno temu, kiedy kury miały kły, a po naszym globie biegały dinozaury, stworzyłam zbiór radosnych opowiastek, któremu nadałam tytuł „Mocne Polaków rozmowy”. Podobnie jak znakomita część mojej twórczości trafił do przysłowiowej szuflady. Pomyślałam jednak, że może warto w końcu zrobić z niego użytek i od czasu do czasu podrzucić Wam jakiś soczysty kąsek. Bardzo prosiłabym, aby narracji w pierwszej osobie nie utożasamiać ze mną – to nie jest żadna autobiografia, lecz luźne przemyślenia na temat ludzkich zachowań w różnych sytuacjach. Nadałam im taką, a nie inną formę. Dziś, moi mili, zrobimy zakupy w second handzie.
Mój tata uwielbia malowanie. Jest to zajęcie, któremu z przyjemnością poświęca wolny czas – mnie zaś ogromną radość sprawia kupowanie dla niego farb, podobrazi czy pędzelków. Cóż, rękodzielnik rękodzielnika zawsze zrozumie. Szkoda tylko, że swoimi obrazami ojciec nie bardzo chce się chwalić, w związku z czym robię to za niego – uważam, że jest czym. Dlatego też dzisiejszy wpis w całości poświęcam jego twórczości artystycznej.
Dziś ciąg dalszy wielkanocnych ozdób – i na tym temat ten zamknę, gdyż u mnie skromnie to się przedstawia. Nie jestem zresztą zwolenniczką produkowania całej masy różnych rzeczy, które potem tylko po kątach zalegają i nie za bardzo wiadomo, co z nimi zrobić. Owszem, można wykorzystać je w przyszłym roku, gotowe dekoracje będą jak znalazł, ale zapewne dopadnie mnie chęć na stworzenie czegoś nowego. Inna sprawa, że do tradycji świątecznych niespecjalnie jestem przywiązana, a poza tym tegoroczna wiosna nie zaczęła się dla mnie zbyt fajnie, co skutecznie ukróciło me rękodzielnicze zapędy.
Witajcie po krótkiej przerwie, której sponsorem były życiowe zawirowania. Wiecie jak to jest… Człowiek planuje sobie różne rzeczy, zapału mu nie brakuje, a los robi na przekór, rach-ciach i skrzydła podcięte. Ostatnie tygodnie dosłownie wydrenowały mnie psychicznie, lecz pora się ogarnąć i spiąć pośladki. W ramach nadrabiania zaległości dziś chciałabym Wam pokazać parę cudaków z masy solnej. Tym razem są to figurki, które świetnie sprawdzą się jako ozdoby na Wielkanoc i nie tylko.
Ruszyła VI edycja SHARE WEEK – autorskiego projektu Andrzeja Tucholskiego. Na czym polega owe przedsięwzięcie? Osobom aktywnie uczestniczącym w życiu blogosfery tłumaczyć tego nie trzeba, a niewtajemniczonym wyjaśnię krótko. Twórcy polecają twórców – treściwiej się już nie da. To po prostu świetny sposób na to, by: po pierwsze – docenić zaangażowanie koleżanek i kolegów „po fachu” (cudzysłów stąd, że nie postrzegam blogowania w kategoriach pracy, ale pasji), po drugie – zaprezentować czytelnikom godne uwagi blogi, które warto czytać.
Dziś przychodzę do Was z propozycjami trzech seriali, które w ostatnim czasie przykuły mą uwagę. Choć są zupełnie różne, zainteresowały mnie i liczę na to, że twórcy nie każą zbyt długo czekać na kolejne sezony – tego czekania po prostu nie znoszę. Jeśli zatem macie trochę wolnego czasu i zastanawiacie się, co warto obejrzeć, zapraszam do lektury wpisu. A nuż coś Was zaciekawi?
Jakość obsługi klienta jest czymś, do czego przywiązuję ogromną wagę, korzystając z różnego rodzaju usług. Jestem w stanie np. zrezygnować z zakupów w jakimś sklepie, jeśli ekspedientki nie grzeszą uprzejmością i sprawiają wrażenie pracujących za karę. Nie uważam co prawda, że klient ma zawsze rację i jest wielkim paniskiem na włościach, ale są sytuacje, gdy ręce z bezsilności opadają, ponieważ poziom obsługi tegoż klienta pozostawia wiele do życzenia.
Nie jestem ekspertem od blogowania i ani mi się śni do tego miana pretendować. Jednakże funkcjonuję w blogosferze od jakiegoś już czasu, więc to i owo widziałam. Dziś chciałabym się z Wami podzielić paroma spostrzeżeniami dotyczącymi tej jakże specyficznej społeczności. W związku z tym na potrzeby niniejszego wpisu sporządziłam całkowicie subiektywne zestawienie 7 grzechów głównych blogosfery.
Ozdoby z masy solnej są tym, co tygryski kochają najbardziej. Prezentowane dzisiaj drobiazgi powstały już jakiś czas temu, ale z uwagi na niesprzyjające okoliczności przyrody nie mogły doczekać się wykończenia w postaci sznureczków, no i oczywiście sesja zdjęciowa również odwlekała się w czasie. Na pomalowanie czeka jeszcze kilka wytworów z masy solnej – w tym dwie figurki, które pięknie się wypiekły i nawet przy tym nie popękały. Zachęcam Was gorąco do tego, abyście spróbowali sił w tej technice – naprawdę warto!
Często mam tak, że nachodzi mnie chęć na zjedzenie czegoś dobrego, ale nie potrafię określić, co dokładnie jest mi potrzebne. Może to, może tamto, może jeszcze coś innego? Myślę, że każdego od czasu do czasu nawiedzają takie dylematy. Powiem Wam jedno – smaczna grzaneczka to lek na całe zło! I o tyle jest praktyczna, że jako dodatki sprawdzają się różne pyszności, w zależności od tego, co mamy w lodówce. Moja dzisiejsza propozycja to fantastyczne grzanki z piekarnika z mozzarellą i figami.
Powiadają, że prawda jest jak rzyć – każdy ma swoją. Nie sposób odmówić słuszności temu twierdzeniu. Niektóre rzeczy powtarzają się w życiu z żelazną konsekwencją – aż człowiek w pewnym momencie zaczyna się zastanawiać czy to z nim jest coś nie tak, czy tak został ustanowiony pewien porządek i tyle. A może to po prostu efekt tego, że na wszystko patrzymy przez pryzmat naszych indywidualnych doświadczeń?
Uwielbiam seriale. Widziałam lepsze i gorsze produkcje oraz całkiem sporo tych, które można śmiało nazwać znakomitymi. Raz na jakiś czas trafiają się też perełki, do których żadne z powyższych określeń nie pasuje. Dlaczego? Ponieważ są wybitne – i z tego właśnie względu warto poświęcić im nieco więcej uwagi. O takiej właśnie perełce chcę Wam dzisiaj opowiedzieć.
Do Wrocławia jakoś zawsze miałam nie po drodze. Raz byłam przejazdem i raz przelotem, a gdy planowałam dłuższy pobyt, to stawał się nagle cud i trudności piętrzyły się w tempie zaiste ekspresowym. Ale kiedy gruchnęła wiadomość, że Rammstein przyjeżdża do tego pięknego miasta, pomyślałam sobie: „no nie ma bata, tym razem się uda, choćbym miała zasuwać z kamasza”. Złowieszcze wizje na szczęście się nie ziściły. Samochód, który w ostatnim czasie spłatał nam parę kosztownych psikusów, dał bez problemu radę – a jak by nie patrzeć, ode mnie to prawie 470 km w jedną stronę. Dużo trochę.
Odszedł Lemmy Kilmister. Informacja ta zdrowo mną trzepnęła wczesnym, wtorkowym porankiem. Niejedna łza popłynęła po policzkach. W pierwszej chwili pomyślałam, że to głupi żart – jeden z wielu, jakie od czasu do czasu krążą po necie. No bo przecież jak to? Lemmy zawsze był, on jest wieczny, a tacy nie umierają. I sporo jest w tym racji – zostawił po sobie kawał solidnej muzy, która przetrwa jeszcze niejedno pokolenie.
Grudzień to jeden z tych miesięcy w roku, gdy ludzi ogarnia totalny zakupowy szał. Świąteczna gorączka to doskonały pretekst, by obkupić się we wszystko niczym dzika norka, bo przecież po 26 grudnia nastąpi totalny krach gospodarczy i niczym za komuny na półkach królować będzie ocet. Wybrać się do sklepu, aby kupić to i owo – normalna sprawa. Ale dla Typowego Janusza i Typowej Grażyny to również znakomita okazja, żeby pokazać wszystkim, kto naprawdę rządzi w placówkach handlowych oraz kto jest królem i królową szopingu po polsku.
Burza w ciągu upalnego dnia to istne zbawienie. Pozwala odetchnąć od lejącego się z nieba żaru. Rześkie, pachnące krystaliczną świeżością powietrze przynosi ulgę i ochłodzenie. Często siedzę wtedy na balkonie i pozwalam przyjemnym podmuchom pieścić zmęczoną gorącem twarz. Spragniona skóra łakomie chłonie wilgoć wściekle zacinających kropli. Koi mnie cudowna, błoga lekkość bytu. Czuję się całkowicie wolna i niczym nieskrępowana. Deszcz zabiera wszystkie złe myśli. Wystarczy zamknąć oczy, wziąć głęboki oddech i wyobrazić sobie, jak wspaniale mogłoby wyglądać nasze życie, gdybyśmy umieli pozbyć się krzywdzących ograniczeń.
Zazdrość jest niczym zły szeląg, którego trudno pozbyć się z kieszeni. Zazdrościsz wszystkim wszystkiego. Pięknym aktorkom zgrabnych figur, koleżankom z pracy lepszych zarobków, najlepszej przyjaciółce domku z ogródkiem, a obcej babie stojącej przed Tobą w sklepowej kolejce tego, że pachnie lepiej niż Ty. Bo Ciebie przecież nie stać na żadne przyzwoite perfumy. Jeżeli pragniesz, by Twoja frustracja przekroczyła granice zenitu, ten tekst jest właśnie dla Ciebie.
Gdybyś mógł wybrać tylko jedno marzenie, którego spełnienie uczyniłoby Cię szczęśliwym człowiekiem, to co by to było? Miliony na koncie? Zdrowie? Prawdziwa miłość? Wspaniała rodzina? Pasjonujące podróże? Porsche w garażu? Interesująca praca? Zastanów się dobrze – czy chodzi o coś materialnego? Spójrz w głąb siebie, nie udawaj, bądź ze sobą autentycznie i do bólu szczery. A potem powoli, nie śpiesząc się, dokończ zdanie „moje największe marzenie to…”.
I tak oto nadeszła wiekopomna chwila, gdy postanowiłam popełnić wpis z cyklu „fakty o mnie”. Lubię czytać tego typu posty na blogach – zwłaszcza, jeśli są napisane z przysłowiowym jajem. W związku z tym uznałam, że i tu solidniejsza dawka ekshibicjonizmu nie zaszkodzi. Poza tym bloger jest w pewnym sensie ekshibicjonistą – czy się to komuś podoba, czy nie. Przyrzekam uroczyście, że treść dzisiejszych wywodów to prawda i tylko prawda.
Swoją żonę najchętniej nosiłbyś przez cały czas na rękach. Gdybyś mógł, schowałbyś się pod jej pantoflem, gdzie jest ciepło i bezpiecznie. Jesteś dla niej pełen podziwu i wyrozumiałości. Ubóstwiasz ją taką, jaka jest – z całym dobrodziejstwem inwentarza. Nieustannie zastanawiasz się tylko nad tym, co nawet po wielu latach małżeństwa mógłbyś zrobić, by Twojej najdroższej i najsłodszej wybrance serca żyło się z Tobą piękniej i przyjemniej. Niniejszy tekst rozwieje Twoje wątpliwości i naprowadzi Cię na właściwą drogę.
Nie zacznę tego listu standardową formułką w stylu „drogi panie”, ponieważ katolu nie jesteś mi ani trochę bliski, ani tym bardziej drogi. Nie nazwę Cię też katolikiem, gdyż takowych znam wielu – Ty jednak nie masz świadomości tego, że pomiędzy Tobą a katolikiem jest niewyobrażalnie głęboka przepaść. I nie dodam wcale, że jest mi z powyższych powodów przykro, bo niby dlaczego miałoby być? Nie uznaję fanatyzmu w jakiejkolwiek postaci, a Ty właśnie jesteś fanatykiem. I to jednym z tych najgorszych, bo religijnym.
W Polsce bubli prawnych mamy pod dostatkiem. Jednym z nich jest ustawa hazardowa, zgodnie z którą gra w pokera jest u nas traktowana w kategoriach przestępstwa. To pewne uproszczenie, ale nie zamierzam tłumaczyć tych skomplikowanych zawiłości, ponieważ nie jestem prawnikiem i najzwyczajniej w świecie się na nich nie znam. Wiem tylko tyle, że kompletną paranoją jest zabranianie dorosłym ludziom pewnych rzeczy – zwłaszcza, że poker to nie hazard. Niestety, do większości polityków to nie dociera i nawet nie chce im się ruszyć szarymi komórkami, by cokolwiek w tej kwestii pojąć. Ale cóż, myślenie to proces bolesny.
Życie bez filmów byłoby nudne. Wielbicielką dziesiątej muzy jestem odkąd pamiętam, więc prędzej czy później tego typu wpis pojawiłby się na moim blogu. Oczywiście nie ma możliwości, by zamieścić w nim wszystkie pozycje, o których chciałabym co nieco naskrobać, dlatego też posty poświęcone moim ulubionym filmom będą się tu pojawiać raz w miesiącu. Dziś odsłona pierwsza.
Jakim być trzeba człowiekiem, żeby zakopać żywego psa, traktując uprzednio jego głowę siekierą? Jaki stopień znieczulenia trzeba osiągnąć, by skatować na śmierć zwierzaka lub bezpardonowym kopniakiem wypchnąć go z samochodu, by zdechł gdzieś w krzakach? Jak bardzo trzeba mieć nasrane pod kopułą, by pozwolić konać zwierzęciu z głodu i pragnienia, patrząc na jego agonię obojętnym i wypranym z uczuć wzrokiem? By taką istotę udusić w worku albo żywcem obedrzeć ze skóry?
Nie nadaję się do życia w tropikach. Nawet wizualizowanie sobie hamaka, w którym się byczę w cieniu wielkiego bananowca, dzierżąc w łapie bosko schłodzonego drinka z palemką, nie za bardzo pomaga. Z wielkim utęsknieniem czekam na jesień. W związku z tym postanowiłam dać nieco odpocząć przegrzanej mózgownicy od poważnych tematów zjednujących mi miliony fanów.
Jakim Ty jesteś fajnym człowiekiem. Ileż w tobie wyrozumiałości i miłości do świata oraz do bliźnich, ileż mądrości i życzliwości. Jak wspaniale masz poukładane w głowie, jak świetnie zorganizowane jest twoje życie. Ileż dobroci cię wypełnia, ileż tolerancji. Jak bardzo chlubisz się tym, że funkcjonujesz wedle zasady „żyj i daj żyć innym”. Droga Polko, drogi Polaku, jak cholernie się mylisz, wychodząc z założenia, że hipokryzja jest zjawiskiem, które ciebie nie dotyczy.
Pewnej małej dziewczynce o imieniu Monika wpajano w domu rodzinnym zasadę, że osoby starsze należy szanować. Na pytanie „a dlaczego?” niezmiennie padała ta sama odpowiedź – „bo tak trzeba”. A skoro trzeba, to znaczy, że jest to prawda niepodważalna i objawiona. Jednakże czas upływał, Monika rosła i spotykała na swej drodze różnych ludzi – i młodszych, i starszych. I coraz częściej przekonywała się, że rodzice wcale nie mieli racji. Pewnego pięknego dnia doznała olśnienia i zrozumiała, że szacunek nie jest czymś, co się należy. I tego Monika trzyma się do dziś.
Znów przyszła do mnie we śnie. W koszmarze, który wybił mnie z rytmu, gdy przedzierający się nieśmiało przez ciemność blask słońca zwiastował nadejście nowego dnia. Widziałam Ją stojącą pośrodku chłodnej, szarej piwnicy. Przeraźliwie samotną, drżącą, bez cienia nadziei w pięknych, dużych oczach. Widziałam, jak zakłada sobie na szyję pętlę. Jak zapada się powoli w mrok, jak odchodzi. Widziałam, jak Jej spojrzenie gaśnie, a twarz zastyga w beznamiętnym bezruchu. Siedzę na łóżku spocona, z trudem oddycham. Mrużę powieki. Po policzku toczy się ciepła łza.
Niniejszy tekst jest moim cichym, prywatnym sprzeciwem przeciwko letniemu terrorowi. Tak, terrorowi, bo przecież lato takie fajne, bo wakacje, bo słońce, bo jest tak pięknie, bo przygody, bo wojaże, bo plaże, bo to, bo tamto. Lato ma jawić się jako niezwykły czas, gdy nagle – niczym za dotknięciem czarodziejskiej różdżki – wszystko staje się wspanialsze, życie nabiera kolorów, a jednorożce i sarenki brykają rozkosznie po łąkach.
Jeszcze tydzień i umęczona nauką dziatwa pogna po świadectwa, by następnie w mniej lub bardziej konstruktywny sposób spędzić wakacyjne miesiące. Będą uroczyste akademie, będą łzawe przemowy naszpikowane wyświechtanymi truizmami, będzie galowo i do bólu słodko. Posypią się życzenia udanego wypoczynku i podziękowania za kolejny rok szkolny, który przeszedł właśnie do historii.
Cisza, święty spokój, kubek z kawą na biurku, złociste promienie słońca przedzierające się do pokoju przez łagodnie kołysaną podmuchami wiatru firankę. Błogie uczucie rozlewające się przyjemnym ciepłem po całym ciele – uczucie zadowolenia, bo wreszcie panujesz nad swoim czasem i nie musisz wysłuchiwać monotonnego głosu szefa brzęczącego tuż nad Twoją głową niczym natrętna mucha. Marzenie o zostaniu freelancerem w końcu się spełniło. A co, jeśli Ci powiem, że nie zawsze jest tak fajnie, jak by się mogło wydawać?
W piątek w mojej skrzynce wylądowało awizo. Niczego nadzwyczajnego by w tym fakcie nie było – wszak to jedynie kawałek zwykłego papieru, gdyby nie małe „ale”. Otóż na zawiadomieniu widniała informacja o konieczności odebrania w podanym terminie poleconej przesyłki sądowej. Od razu się wyprostowałam, niemalże salutując przed skrzynką i oddając jej salwę honorową składającą się głównie ze słów uznawanych powszechnie za obsceniczne i wulgarne.
Ludzie to zło. Dybią jedynie na okazje, by móc Cię wykorzystać, a następnie sprzedać bezceremonialnego kopa w zadek. Masz rację – są podli, wredni i zawistni, dlatego też wielce rozsądnym rozwiązaniem jest trzymanie ich na bardzo duży dystans. Pamiętaj tutaj o złotej zasadzie mówiącej o tym, że najlepszą obroną jest atak. Taka taktyka skutecznie odstraszy wszystkich kretynów, którzy mają czelność przejawiać zainteresowanie Twoją osobą. I bez nich masz od groma kłopotów na głowie, nie pogarszaj zatem swojej sytuacji.
Nie jesteśmy idealni. Uważam zresztą, że gdybyśmy chodzili nakręceni jak szwajcarskie zegarki, świat byłby nudnym miejscem. A tak przynajmniej mamy się nad czym głowić i co rozkminiać. Chyba każdy od czasu do czasu robi sobie swój prywatny rachunek sumienia i bierze pod lupę rozmaite przyzwyczajenia, które na co dzień mu przeszkadzają. Ja dziś wywlekam na światło dzienne kilka swoich grzechów. Może publiczna spowiedź podziała jak katharsis?
Kiedy chodziłam do podstawówki, byłam ulubienicą rówieśników. Uwielbiali kierować pod moim adresem różne niewybredne uwagi, uwielbiali się ze mnie nabijać, głupie kawały też się zdarzały. Do końca życia nie zapomnę godziny wychowawczej, podczas której nauczycielka tonem nie znoszącym sprzeciwu kazała mi powiedzieć, jak mnie przezywają – miałam łzy w oczach i kołek w gardle, ledwie mi przez nie przeszło „Piggy”. Byłam gruba, byłam kujonem, nie chciałam chodzić na religię i miałam rodziców nauczycieli. Nie wiem, co z tego wszystkiego było najgorsze, ale suma summarum tworzyło to pakiet „jesteś gówno warta”, a potworne kompleksy niszczyły mnie od środka.
Lubię miejsca, gdzie można przyjemnie spędzić czas. Nie mam nic przeciwko wygrzewaniu się w domowych pieleszach, ale niekiedy dopada mnie potrzeba wybrania się gdzieś w celu zresetowania przegrzanych połączeń mózgowych. Kazimierz Dolny nad Wisłą świetnie się do tego nadaje – zwłaszcza, że ode mnie jest to zaledwie godzina z niedużym okładem jazdy samochodem. Jeśli zastanawiacie się nad tym, gdzie moglibyście udać się na weekend, polecam Wam te pełne uroku miasteczko.